1995 rok. W jednym z pierwszych numerów ELLE  artykuł „Panny z bakcylem” o kobietach, które mają niezwykłe pasje. Jedną z bohaterek jest Marta Wojciechowska podpisana wówczas jako „szef agencji marketingowej”. Ma 20 lat i opowiada o miłości do motocykli. Dziś to Martyna Wojciechowska, szefowa już nie agencji, ale Fundacji Unaweza i nie panna, tylko singielka, ale wciąż z bakcylem. Otwiera nowy cykl ELLE „Kobiety 30-lecia”. Zapraszamy do niego rozmówczynie, które zmieniły nasz świat przez ostatnie trzy dekady. To także dobra okazja, by zapytać, jaką metamorfozę przeszły one same.

Kiedy patrzysz na siebie sprzed prawie 30 lat w tym materiale, jakie masz wspomnienia?
MARTYNA WOJCIECHOWSKA: Pamiętam dobrze tę sesję zdjęciową, miałam wtedy jakieś 19 lat. Na zdjęciu nie jestem wystylizowana, tak się po prostu ubierałam na co dzień. Może nie jeździłam w krótkich spodenkach na motocyklu, bo w razie wywrotki byłoby to niebezpieczne, ale kurtka i buty były moje. To byłam i wciąż jestem prawdziwa ja. Gdy numer pojawił się w sprzedaży, dochodziłam do siebie po ciężkiej operacji, która uratowała mi życie. Mama przyniosła mi to wydanie ELLE do szpitala. Nie wyobrażasz sobie, co dla mnie znaczyło, że dostałam je do rąk w takich okolicznościach. Miałam poczucie, namacalny dowód, że ktoś zauważył to, co robię i kim chcę być.

A kim chciałaś być? 
Dziewczyną, którą wyraziłam na tym zdjęciu. Miałam i wciąż mam buntowniczą naturę, nie zgadzałam się na świat, który mnie otaczał. Odkąd pamiętam, słyszałam, że dziewczynki nie powinny się tak ubierać, jeździć motocyklami, marzyć o życiu pełnym przygód i karierze motocyklowej zawodniczki wyścigowej, co ogłosiłam światu, kiedy skończyłam 10 lat. Jako młoda dziewczyna uważałam, że bycie mężczyzną jest bardziej interesujące, że wtedy ma się ciekawsze życie, więc robiłam wszystko, żeby być jak chłopak. W pewnym momencie byłam w tym swoim zachowaniu chyba nawet bardziej chłopięca niż chłopcy. Dzisiaj ten podział na „kobiece” i „męskie” uważam za sztuczny. Dawno powinniśmy już od tego odejść. Jesteśmy po prostu ludźmi i mamy prawo być sobą, bez konieczności dopasowywania się do wymyślonych i narzucanych nam ról społecznych. 

W artykule jesteś podpisana jako szef, nie szefowa i Marta, a nie Martyna. Dlaczego?
W dokumentach miałam imię Marta, chociaż od zawsze wszyscy mówili na mnie Martyna, ale przekonano mnie, że tak będzie lepiej, bo bardziej oficjalnie. Imię zmieniłam zresztą całkiem niedawno. A dlaczego chciałam być kierowcą? Bo wtedy nie przyszło mi nawet do głowy, że można być kierowczynią! Feminatywy nie funkcjonowały w naszym języku, a dziś wiemy, jakie są ważne. Poza tym wtedy często słyszałam, że coś trzeba, czegoś nie można albo że nie wypada.

To dotyczyło też świata mody. Zaczynałaś wtedy pracę jako modelka. 
Dostałam propozycję wzięcia udziału w popularnym konkursie Look of the Year. W moim świecie pełnym motocyklowych ubrań to było po prostu nowe, ciekawe doświadczenie. Nie czułam się dobrą kandydatką na modelkę, ale zostałam zauważona. Przeszłam do kolejnego etapu, pojechałam do Katowic, gdzie miał się odbyć finał, i wylądowałam w szpitalu z powodu nagłych problemów z nerkami. Z konkursu nic nie wyszło. Ale był to czas, kiedy faktycznie myślałam, że mogę pracować jako modelka, zarabiać w ten sposób na życie podczas studiów. Niestety, szybko doświadczyłam presji środowiska, które chciało mnie przerobić na kogoś, kim nie byłam. Wszystko związane z moim wyglądem – schudnij, zoperuj nos, obetnij włosy, przestań nosić te skórzane kurtki i ciężkie buty – miałam całkowicie zmienić. Pomyślałam wtedy, że wspaniale byłoby trafić na okładkę takiego magazynu jak ELLE, ale nie dlatego – jak wyglądam, tylko dlatego – kim jestem i co chcę powiedzieć światu.

Pobyty w szpitalu wyznaczają ważne momenty w Twoim życiu. Coś istotnego się dzieje i nagle stop – wypadek, operacja.
Nie myślałam o tym w ten sposób. Ale mogę powiedzieć, że w różnych momentach, szczególnie tych bardzo dobrych, zawsze działo się coś, co zmuszało mnie do zrewidowania myślenia o świecie i miejscu, w którym jestem. Operacje, wypadki, utrata kogoś bliskiego to były punkty zwrotne w moim życiu. Jakbym się odbijała od dna i sięgała wyżej. 

Osoby, które znają Cię od lat, mówią nie tyle o Twojej odwadze, ile o uważności. Czy nauczyły Cię jej właśnie te trudne sytuacje?
Nauczyły mnie zatrzymywania się, pokory i cierpliwości. Uważność to dla mnie ciekawość drugiego człowieka, szacunek dla innego spojrzenia na otaczającą nas rzeczywistość. To także rozumienie, że wszystko może się rozpaść jak domek z kart i ostatecznie to od naszej umiejętności słuchania się wzajemnie i współpracy zależy to, czy przetrwamy kryzysy. 

Kiedy słuchasz traumatycznych historii kobiet, jak radzisz sobie ze swoimi emocjami?
Przyznaję, że ma to swoją cenę, ale zawsze bardziej interesowało mnie, jak się czują osoby, z którymi rozmawiam, a nie moje emocje z tym związane. Krytycznym momentem zawsze jest emisja odcinka programu, premiera filmu dokumentalnego, publikacja książki czy artykułu – wtedy moja rola się teoretycznie kończy, ale wtedy też często zaczynają docierać do mnie te najtrudniejsze emocje. Żeby przekształcić je w działanie, założyłam Fundację Unaweza. Oczywiście nie zmienię całego świata, ale mogę zmienić cały świat tej jednej konkretnej osoby, a potem kolejnej. To daje mi poczucie sprawczości. Wtedy wypełnia mnie energia, a nie smutek czy złość, chociaż ta, mimo że bywa niszcząca, może też być potężnym impulsem do zmiany. Tak było m.in., kiedy dowiedziałam się, że w Tanzanii ludzie polują na ludzi, bo wierzą, że osoby z albinizmem mają magiczną moc i można na tym zarobić pieniądze. Tak poznałam Kabulę – postanowiłam się nią zaopiekować i dać jej szansę, żeby została prawniczką. Tak było potem z budową domu dla nastoletnich matek w Polsce, które lądują na ulicy z małymi dziećmi na rękach i nie wiedzą, jak dalej żyć, czy z projektem „Młode głowy. Otwarcie o zdrowiu psychicznym”. Zrodził się on z wielkiej złości i niezgody na to, jak wygląda, a raczej jak nie wygląda system opieki psychicznej dla dzieci i młodzieży w Polsce, z uważności na młodych ludzi. Sprzeciwiam się temu, żeby nazywać ich pokoleniem płatków śniegu, określać jako roszczeniowych. Nie mamy pojęcia, jak to jest dorastać w dzisiejszych czasach.


Żałuję, że w kluczowych momentach Życia nie sięgnęłam po profesjonalną pomoc i wsparcie.

Od tych, którzy lekceważą problemy młodych ludzi, słyszymy: „My też mieliśmy trudne doświadczenia i jakoś sobie poradziliśmy”.
Ale „jakoś” nie znaczy dobrze. Tylko wtedy nikt z nikim o tym nie rozmawiał, bo to był temat tabu. I nadal jest. Zresztą nie porównujmy naszych doświadczeń, tylko posłuchajmy w końcu tego, co mówią młodzi. Nigdy w historii świata ludzie nie byli tak przebodźcowani, poddani tak wielkiej presji i oczekiwaniom. W badaniu Młode Głowy, które zostało przeprowadzone na zlecenie Fundacji Unaweza, a które dotyczyło zdrowia psychicznego, poczucia własnej wartości i sprawczości, wzięło udział 184 tysiące uczniów i uczennic z całej Polski. W odpowiedziach aż 80 proc. z nich przyznaje, że przerastają ich codzienne wyzwania. Czują się samotni, mają wrażenie, że nic od nich nie zależy, że nie ma sensu zwracać się po pomoc, bo w nią nie wierzą. Polacy w ogóle mają bardzo niski poziom zaufania społecznego – wiesz, że jesteśmy jednym z najbardziej nieufnych narodów w Europie? Czego tym uczymy nasze dzieci? Że gdy są trudności, to lepiej nie mówić o nich nikomu. A to prowadzi do tragedii. Z pogłębionych analiz reprezentatywnych wiemy też, że wśród młodzieży w wieku 10–18 lat prawie milion wykazuje cechy, które mogą wskazywać na depresję. Milion młodych osób u progu życia. Tymczasem w Polsce jest jedynie 550 psychiatrów dziecięcych! To jak mamy zdiagnozować te dzieci i objąć je opieką? Dlatego w projekcie Młode Głowy stawiamy przede wszystkim na system wczesnego reagowania i profilaktykę. Dajemy narzędzia wszystkim, i to za darmo – zarówno młodym, jak i rodzicom czy nauczycielom. Normalizujemy mówienie o zdrowiu psychicznym, bo – jak mówi nasz ambasador raper Bedoes – sięganie po pomoc to żaden obciach. Czasem zwykła rozmowa i okazanie wsparcia mają naprawdę wielką moc. Warto, żebyśmy byli na siebie uważni.

Gdy miałaś kryzys, prosiłaś o pomoc specjalistę? Poszłaś na terapię? 
Dzisiaj żałuję, że w pewnych kluczowych momentach nie sięgnęłam po profesjonalną pomoc i wsparcie – być może oszczędziłabym sobie i innym wiele cierpienia. Gdy podczas realizacji jednego z programów w wypadku samochodowym na Islandii zginął mój operator i przyjaciel, a ja złamałam kręgosłup, wpadłam w czarną dziurę. Myślę, że miałam wtedy depresję. Nie chciałam żyć. Nie rozumiałam, dlaczego to ja ocalałam i jak mogę spłacić ten dług wobec świata. Pracowałam ponad siły, żeby uzasadnić swoją egzystencję. Długotrwałe leczenie, bolesne rehabilitacje męczyły też ciało. Walczyłam o każdy dzień. Wtedy pojawiła się wizja zdobycia Mount Everestu i Korony Ziemi, czyli siedmiu najwyższych szczytów na wszystkich kontynentach, co w moim odczuciu miało być formą terapii. Postanowiłam udowodnić sobie i innym, że wrócę do pełnej sprawności fizycznej, choć specjaliści twierdzili, że to niemożliwe. Pracowałam dużo, zostałam mamą, myślałam, że trudności za mną. Gdy zmarł tata Marysi, wiedziałam, że moje dziecko musi dostać profesjonalną opiekę, ale o sobie znów nie pomyślałam, a nieprzepracowana trauma wraca. W końcu sięgnęłam po pomoc psychologiczną, trafiłam na specjalistkę, która zajmuje się psychoterapią ze szczególnym uwzględnieniem śmierci i strat. Ostatnio zrozumiałam też, że wiele tematów, które poruszałam przez 15 lat w programie „Kobieta na krańcu świata”, miało źródło w moich osobistych doświadczeniach.

Która z tych ponad 100 historii była „o Tobie”? 
Bardzo wyraźnie poczułam to w Salwadorze. Moją bohaterką była Morena Herrera, aktywistka walcząca o prawa kobiet, które dostają wyroki 30, a nawet 50 lat więzienia z powodu poronienia. Są sądzone jak morderczynie na mocy restrykcyjnego prawa antyaborcyjnego. To efekt tego, że lekarze nawet nie mówią o możliwych komplikacjach, a ze strachu przed konsekwencjami donoszą na pacjentki i na siebie nawzajem. W Polsce po wyroku Trybunału Konstytucyjnego z 22 października 2020 roku kobiety umierają z powodu sepsy, bo lekarze boją się podjąć decyzję o przeprowadzeniu aborcji. Pamiętam, że rozmawiałam wtedy z kobietami, które trafiły za kratki, i zdałam sobie sprawę, że to jest też opowieść o mnie. Bo kiedyś decyzja lekarza sprawiła, że straciłam ciążę, ale uratowałam życie. Jak byłoby dzisiaj? Nie wiem. Wierzę, że po zmianie władzy sytuacja się zmieni.

Mówisz, że nie oceniasz swoich bohaterek, ale je wspierasz.
Nie możemy oceniać świata z perspektywy naszych wartości. Zachód – ludzie, którzy teoretycznie myślą podobnie – to zaledwie 10 proc. świata. Nie jesteśmy jego pępkiem, żeby nasza kultura, nasze przekonania i system wartości były jedynymi słusznymi. Niestety, przeszłość pokazuje, że gdziekolwiek się pojawialiśmy, równaliśmy wszystko z ziemią i narzucaliśmy swoje zasady. Nie chcieliśmy się dowiedzieć, nauczyć, wszystko wiedzieliśmy lepiej.

To były zasady narzucone przez mężczyzn. Świat rządzony przez kobiety byłby lepszy?
Jesteśmy bardziej skłonne do kompromisów, do myślenia o celu wspólnym, a nie własnym. Myślę, że kobiety są mniej egotyczne, bardziej konsultacyjne. Przez wieki nauczyłyśmy się, że jeśli chcemy coś osiągnąć, to nie używamy do tego siły, tylko stosujemy metody oparte na kompromisie. To zresztą pokazuje przykład Finlandii czy Nowej Zelandii, czyli krajów, które rządzone przez kobiety w czasie największych kryzysów wyszły obronną ręką. Chciałabym jednak, by osoby, które nie przypisują się do żadnej płci, również poczuły się zaproszone do tej rozmowy. Dlatego powinniśmy myśleć o sobie raczej jako o ludziach, którzy mają różne zasoby, różne kompetencje, i o tym, jak możemy je wykorzystać dla wspólnego celu. 

Przebiłaś szklany sufit. Pokazałaś, że potrafisz robić to samo co mężczyźni i iść własną drogą.
Bardzo mnie wzrusza, kiedy rodzice mówią, że dali córce na imię Martyna, bo chcą, żeby była taka jak ja. Ale prawdziwe pionierki żyły lata przede mną. Wielką inspiracją były dla mnie w komunistycznej Polsce Elżbieta Dzikowska, Wanda Rutkiewicz, Krystyna Chojnowska-Liskiewicz. Moje szczęście polegało na tym, że zaczęłam działać w czasie rozwoju mediów i więcej tematów poruszanych przeze mnie trafiało do mainstreamu. Ale tak, czuję, że to, co robiłam od 10. roku życia – począwszy od momentu, kiedy zrozumiałam, że mam tę moc, przez to, kogo widzę na zdjęciu w archiwalnym ELLE, a skończywszy na tym, co robiłam później w życiu dziennikarskim, motoryzacyjnym, wspinaczkowym, rajdowym jako często jedyna albo jedna z niewielu przedstawicielek naszej płci – było ważne. Cieszę się, że dla mojej córki pewne rzeczy są już dzisiaj oczywiste. 

Jaką cenę płaci się za bycie superbohaterką? 
Jestem po prostu człowiekiem, mylę się, popełniam błędy. Ale fakt, że ktoś mnie postrzega jako superbohaterkę, wiąże się z wielkim poczuciem odpowiedzialności. Przytłaczało mnie to, gdy czułam się zmęczona, przeforsowana, miałam dość. Dlatego dziś paradoksalnie jestem ostatnią osobą, która będzie namawiać do dzikich wypraw, zdobywania szczytów, przesuwania swoich granic wytrzymałości. To powinno wynikać z wewnętrznej potrzeby. Każdy z nas ma swoją drogę. Świetnym przykładem jest moja mama. Sensem jej życia było wychowywanie dzieci i prowadzenie domu. Robi najlepsze na świecie obiady. I nigdy nie pomyślałabym, że ma do powiedzenia o życiu mniej niż ktoś, kto realizuje się zawodowo i zdobywa kolejne szczyty, dosłownie i w przenośni. 

Czy takiej power woman jak Ty zdarza się stracić pewność siebie? Zastanawiałaś się, czy ktoś przyjdzie Cię posłuchać na tegorocznym festiwalu Pol’and’Rock, tymczasem dostałaś owacje na stojąco od 10 tysięcy osób. 
Nie mam przeświadczenia, że jestem wyjątkowa. Zresztą niemal każda z nas nosi w sobie syndrom oszustki. Celowo używam rodzaju żeńskiego, bo w największym stopniu dotyczy to kobiet. Opowiadają o tym profesorki, naukowczynie, prezeski, gwiazdy muzyki czy filmu – przyznają, że gdy stają przed tłumem, myślą o tym, czy kiedyś wyjdzie na jaw, że wcale nie są tak dobre, mądre, interesujące, jak myślą o nich inni. Najtrudniej nam uwierzyć, że jesteśmy po prostu wystarczające. Jadąc na festiwal, wiedziałam, że spotkam się z nową grupą odbiorców, byłam ciekawa, czy zaproszą mnie do swojego świata. I to nie wynika z braku pewności siebie. Wiem, na co mnie stać, przekonałam się, że niemożliwe nie istnieje, i wierzę, że warto podzielić się tą historią. Jeśli ktoś uzna, że to w jakiś sposób jest inspirujące, to będzie dla mnie sukces. Ale mam też ogromną pokorę. Więc skąd mogę wiedzieć, czy ktoś zechce wygospodarować godzinę czy dwie swojego życia i przyjść na spotkanie ze mną? To zawsze jest niewiadoma. Więc jeśli ktoś poświęca mi swój czas, czyli najcenniejszą rzecz w życiu, to chciałabym dać mu w zamian coś wartościowego. I po prostu bardzo się staram.

Wiem, że już nie muszę, ale mogę, i to daje mi wolność.

Co zmieniło się w Tobie po tych prawie 30 latach?
Wiem, że już nie muszę, ale mogę, i to daje mi wolność. Ale ostatnio zaczęłam też inaczej się ubierać. Przez lata uważałam, że wkładam na siebie mundur, nie bawiłam się modą. Aż poczułam, że dotarłam do momentu przełomowego. Bo w tym wieku nie masz już czasu na kompromisy, nie musisz się podobać innym, chcesz robić to, co chcesz robić. Między innymi dlatego wraz z ekipą programu „Kobieta na krańcu świata” pojechałam na Florydę i spotkałam się z „Dziewczynami z kalendarza”. To grupa taneczna kobiet, które mają 60, 70 czy nawet 80 lat, a które cieszą się życiem, doświadczają siostrzeństwa. Przebrały mnie w strój jednorożca, pomalowały mi usta czerwoną szminką, której nigdy nie używam, i zaprosiły do wspólnego tańca. To było uwalniające. Właśnie odbywała się premiera naszego filmu dokumentalnego pod tytułem „Time to dance”, czyli „Czas na taniec”, który opowiada o tym, że wiek to tylko liczba i nigdy nie jesteś za stara na to, żeby realizować swoje marzenia. Paradoksalnie to, że właśnie teraz trafiłam na okładkę ELLE, jest zamknięciem klamry: od publikacji o mnie w jednym z pierwszych wydań po spełnienie marzenia, że mogę być na okładce takiego magazynu, nie mając figury modelki i nie dopasowując się do oczekiwań świata. Symboliczne, że dzieje się to w 50. roku mojego życia.