Właśnie jedzie Pani na festiwal do Cannes. Czy takie okazje są dla Pani jeszcze czymś ekscytującym?
Anja Rubik: To magiczne przeżycie, uwielbiam być w Cannes. Kocham kino i to, że mogę być w tym samym czasie i miejscu z wielkimi twórcami. Zawsze w Cannes oglądam filmy, nie kończę pobytu tylko na czerwonym dywanie (co w samo w sobie jest niezłą adrenaliną). Zresztą to właśnie jeden z obejrzanych w Cannes filmów, „120 uderzeń serca”, zainspirował mnie, żeby zacząć ruch #sexedPL. W Cannes spotykam też wielu dobrych znajomych ze świata filmu, który uwielbiam. Czas festiwalu to zdecydowanie chwila relaksu, inspiracji i trochę odcięcia się od rzeczywistości.

Wszyscy śledziliśmy niedawno Galę Met i Pani piękną sukienkę Saint Laurent. Ale też wielogodzinne przygotowania do tego wyjścia. Taka gala to dla Pani bardziej zabawa czy praca?
Zabawa zaczyna się, kiedy się już przejdzie przez czerwony ­dywan. Przedtem jest lekki stres. Ale w tym roku wydarzyło się coś fajnego. Z miejsca, w którym się przygotowujemy, jedzie się do Met, w którym odbywa się gala, około godziny, bo robi się spory korek. W tym roku nie jechałam tam sama jak zazwyczaj, tylko z Miley Cyrus, Liamem Hemsworthem i moją znajomą Amber Vallettą. Świetnie się bawiliśmy – Miley puściła nam swoją najnowszą płytę, która jeszcze się nie ukazała. Jechaliśmy busem, żebyśmy wszystkie mogły stać, bo w naszych sukienkach nie dało się usiąść. Dzięki dobremu towarzystwu nikt z nas nie myślał o stresie, galowej presji i tym, że za chwilę nasze zdjęcia będzie oceniać cały świat.

Pani na tym etapie kariery jeszcze przejmuje się ocenami?
Coraz mniej, ale trzeba pamiętać, że pracuję w takiej branży, w której lepiej jest wyglądać dobrze. Od tego zależy los wielu zawodowych propozycji i dalszych projektów.

Czyli ciągle trzeba trochę stać na baczność?
Ale też nie wpadać w obsesję. 

Gdzie Pani spędza najwięcej czasu: w Nowym Jorku, Często-chowie, gdzie mieszkają Pani rodzice, czy w Warszawie, gdzie ostatnio była Pani widziana? 
W Częstochowie najmniej. Ostatnio więcej czasu spędziłam w Warszawie, bo pracowałam nad książką, fundacją i jej kolejnymi projektami, np. współpracą #sexedPL z Netflixem. Dużo podróżuję, często bywam w Paryżu ze względu na mój kontrakt z Saint Laurent. 

Udaje się Pani gdziekolwiek przemknąć ulicami anonimowo? Wsiąść na rower i pojechać nad Wisłę?
W Warszawie nie. Ale też nie jest tak, że gonią za mną paparazzi. Ludzie mnie po prostu rozpoznają, nie jestem anonimowa. W Nowym Jorku zdecydowanie łatwiej mi być incognito. Chociaż tak naprawdę w Warszawie też zdarza mi się rano wyjść na spacer z psem jeszcze w piżamie.

A zabiera go Pani, kiedy leci w świat?
Charlie jest malutka i w ogóle się nie stresuje podróżami. Często ją z sobą zabieram, chociaż nie wszędzie. Kiedy mam napięty grafik i dużo jeżdżę, Charlie zostaje u rodziców. To byłoby dla niej zbyt męczące. Najczęściej zabieram ją do Nowego Jorku i do Paryża – mam tam wielu znajomych, którzy ją uwielbiają, kiedy mam sesję, zawsze ktoś się nią chętnie zajmie. 

Do naszej sesji w ELLE zaproponowała Pani ubrania vintage. Dlaczego to ważne i co uważa Pani za vintage?
Dla mnie ważne to mieć własny wizerunek, taki prawdziwy, zgodny z osobowością, niekoniecznie z trendami. Na przykład nie wkładać czerwonego tylko dlatego, że jest teraz modny. Największe ikony mody przez lata są wierne swojemu stylowi, tworzą w ten sposób swoisty uniform. Patti Smith, Debbie Harry, Brigitte Bardot, Kate Moss – kiedy je wymieniam, widzi pani konkretne sylwetki. A one do tego często pozują w tych samych ubraniach. Ja przede wszystkim hołduję idei bycia oryginalnym, a to dla mnie oznacza ciągłe poznawanie siebie i po prostu bycie sobą. Na tym bazuje też DNA perfum Original, które stworzyłam kilka lat temu. To uniseksowy zapach, który dodaje pewności siebie każdemu. Poza tym w modzie dużo rzeczy się powtarza, a ciuchy i akcesoria z czasem nabierają tożsamości, zyskują charakter. Mam wielką frajdę, kiedy uda mi się znaleźć w sklepie vintage coś unikatowego, w jednym egzemplarzu, tylko w moim rozmiarze. Jestem też przeciwna wyrzucaniu ubrań – powinniśmy je oddawać lub sprzedawać. Vintage to dla mnie rzeczy mające 10 lat i więcej. Ciuchy poniżej tego wieku to second-hand i w takich sklepach też chętnie kupuję. Zależało mi też, żeby wszystkie materiały, z których są uszyte rzeczy pokazane w naszej sesji, były pochodzenia naturalnego: z bawełny, wełny, jedwabiu. Za dużo ubrań ma w składzie sztuczne tworzywa, bierzmy odpowiedzialność za to, co nosimy. Lubię to zdanie: „We are what we wear” – jesteśmy tym, co nosimy. Taka świadomość kształtuje przyszłość. Moda jest najszybciej zmieniającą się branżą, więc powinniśmy wykorzystać ją jako platformę do wprowadzania ekoinnowacji. Dlatego musimy wspierać projektantów i marki, które zwracają uwagę na problem ochrony środowiska naturalnego i zrównoważonego rozwoju. Nie możemy traktować rzeczy bezmyślnie. 

Pani ma dużo rzeczy?
Pyta pani o ubrania? Wszyscy się dziwią, że tak mało. Dużo rzeczy dostaję od marek, ale niewiele kupuję. 

Podróżowanie uczy minimalizmu, prawda?
Zdecydowanie. W Nowym Jorku mam więcej rzeczy, bo tam jest mój dom. Moje warszawskie mieszkanie jest o wiele bardziej minimalistyczne, nie tylko jeśli chodzi o ubrania. Kiedy przyjeżdżam do Nowego Jorku, mam wrażenie, że się uduszę! W mojej garderobie wiszą rzeczy z czasów, kiedy nie miałam jeszcze takiej świadomości. Z niektórymi na razie nie potrafię się rozstać, inne szykuję, żeby oddać. 

Polskie ELLE kończy w tym roku 25 lat, więc przyglądamy się, jak zmieniała się rzeczywistość i my same. Jak ewoluował Pani styl w ostatnich latach, pomijając słynną zmianę fryzury? 
Uprościłam swoją garderobę. To dlatego, że z czasem coraz lepiej zaczęłam rozpoznawać i rozumieć swój styl. Dziś nie lubię rzeczy przerysowanych i przekombinowanych, mogę je docenić, ale nie włożyć. Bardziej jest mi po drodze z modą klasyczną, choć z rockowym zacięciem. Dawniej kombinowałam, dziś już wiem, w czym będę się czuła dobrze. Przed chwilą z myślą o czerwonym dywanie w Cannes przymierzałam body z koronki Saint Laurent – podobało mi się na zdjęciu, choć wiedziałam, że to nie ja. I miałam rację: piękna kreacja, ale nie dla mnie. 

Jest Pani aktywistką. Szczególnie angażuje się w walkę o prawa kobiet, szerzenie edukacji seksualnej, promocję wolności sztuki w Polsce, popiera nauczycieli  i ochronę środo­wiska naturalnego mórz i oceanów. Myśli Pani, że świat można jeszcze uratować? 
Nie wiem, ale trzeba próbować, zwłaszcza, jeśli ma się głos i można to wykorzystać. Poza tym czuję dużą odpowiedzialność – sporo osób mnie śledzi i słucha. Mogę mieć wpływ na świadomość, poruszyć coś w ludziach, którzy przedtem nie interesowali się takimi kwestiami. Mogę zmienić ich podejście do świata. Ja też uczę się od innych, obserwuję i czytam, co robią. Paul Watson, jeden z założycieli Greenpeace, często publikuje przerażające statystyki. Spytałam go, jak mając taką świadomość, znajduje w sobie siłę, by działać. Powiedział, że nie myśli o tym, czy uratuje świat, tylko że jeśli może zrobić cokolwiek, żeby zmienić sytuację, to musi spróbować. Podoba mi się to podejście. Trzeba robić, co można. I wolę określenie „społecznica” od „aktywistki”. Ważne, by za wsparciem werbalnym i postami w mediach społecznościowych mój wpływ miał realny wydźwięk. Nie chcę tylko mówić o zmianie świata, ale rzeczywiście go ulepszać choćby w małym procencie.

Ale czy w świecie, w którego obronie trzeba walczyć, jest jeszcze miejsce na drobne przyjemności, na intymność, czułość, spokój? Kiedy Pani bywa beztroska?
W towarzystwie przyjaciół, rodziny – zawsze. Albo kiedy uda mi się rano nie przeczytać najświeższych wiadomości, bo czasem po ich lekturze tracę siły, by z czymkolwiek walczyć, i wydaje mi się, że nic nie da się już zrobić. Czasem zostawiam telefon w domu i idę z psem na spacer do parku – od razu inaczej oddycham. Odpoczywam też w kinie, w teatrze, przy dobrej książce. 

A seriale?
Oglądam je, podróżując. Zawsze ze sporym opóźnieniem – serial, który jest teraz modny, interesuje mnie najmniej, trochę z przekory. Dopiero niedawno skończyłam oglądać „House of Cards”, a w planach mam „Special” o życiu seksualnym osoby z  niepełnosprawnością. 

Za kilka dni ma Pani urodziny. Co chciałaby dostać w prezencie?
Chciałabym przeżyć fantastyczny dzień. Taki, kiedy nie będę pracować ani nigdzie lecieć. W gronie przyjaciół. Lubię dostawać książki, świece i winyle – to moje ukochane trzy rzeczy. Drogie prezenty mnie zawstydzają. 

Rozmawiała Anna Luboń