„Historia odrzucenia – oto moja historia” – śmieje się Jakub Józef Orliński. „Na szczęście każde kończy się happy endem”. Śpiewak od kilku lat rozprawia się ze stereotypem „drętwej” muzyki klasycznej. Z powodzeniem. „Dzięki mediom społecznościowym mogę pokazać, że klasyka jest świetna. W końcu modnie jest być otwartym, tolerancyjnym. To dotyczy też muzyki. Na Instagramie Jakuba Józefa Orlińskiego obserwuje ponad 160 tysięcy osób. Ale co z tym odrzuceniem? – dopytuję. 

Jako mały chłopiec dołączył do chóru Gregorianum. Śpiewanie sprawiało mu przyjemność większą niż lekcje tenisa, akrobatyki, jazda na rolkach czy deskorolce. Rodzice, graficy-malarze, dali mu wolną rękę. W końcu trafił do liceum artystycznego. Ale okazało się, że w rysunku nie jest najlepszy, 
a śpiew nadal przynosi mu wielką radość. Postanowił zdawać na warszawski Uniwersytet Muzyczny. Odrzucano go trzy razy. „Nie byłem tak dobry, przyszedłem z ulicy. Sam przygotowywałem się do egzaminów z historii muzyki, o teorii nie wiedziałem nic”. Życie bywa przewrotne. Wkrótce 
w swojej Alma Mater poprowadzi warsztaty mistrzowskie.

Dla kontratenora  ma znaczenie, czy wypije kawę argentyńską, czy kolumbijską, bo te odmiany różnią się kwasowością i inaczej wpływają na głos.


Do konserwatorium The Juilliard School w Nowym Jorku, w którym szkolili się m.in. wiolonczelista Yo-Yo Ma czy skrzypek Nigel Kennedy, też nie dostał się od razu. Jeden z profesorów uczących Orlińskiego powiedział mu wtedy: „Pisz do nich. Jeśli cię chcą, to przyjmą”. Przyjęli. „Odczuwam satysfakcję, gdy ludzie w końcu się na mnie poznają. Może bez doświadczenia odrzucenia nie doceniałbym aż tak tego, co mam?”.  W baroku repertuar, który wykonuje, pisany był dla kastratów – śpiewaków, którym przed okresem dojrzewania usuwano jądra. I choć pod koniec XVIII wieku uznano, że to praktyka barbarzyńska, ostatni kastrat Alessandro Moreschi śpiewający w chórze kaplicy Sykstyńskiej, zmarł w 1922 roku. Dziś są znane techniki, dzięki którym można wykształcić tzw. anielski głos. „To nie tak, że dochodzisz do jakiegoś poziomu i możesz odpuścić. Głos jest instrumentem, zmienia się codziennie, trzeba nad nim pracować. To, czy wypijesz kawę kolumbijską, czy argentyńską, też ma na niego wpływ, bo te odmiany różnią się kwasowością. Albo to, czy zjesz ananasa, czy fasolę” – mówi Orliński.

Determinacja i ciężka praca popłaciły. Dziś trudno się z nim umówić na rozmowę. Jest w trasie, która potrwa do początku sierpnia. Właśnie dotarł do kastylijskiej Peralady, gdzie razem z orkiestrą Il Giardino d’Amore prezentował program złożony z kompozycji Vivaldiego i Händla. Dzień wcześniej grali w Wersalu, skąd wyruszyli w ośmiogodzinną podróż do Hiszpanii. W drodze zawsze notuje coś w swoim żółtym notesie. Co tym razem? „Nic, ale wczoraj wieczorem zapisałem masę myśli, które muszę poukładać”. Gdy tego nie zrobi, nie może spać, jest rozdrażniony. Zapiski powstają w różnych momentach. Czasem olśni go coś w taksówce, jak kilka tygodni temu, gdy o piątej rano jechał na lotnisko w Sewilli. Notatnik jest tak ważny, jak ważne są dla Jakuba słowa. Posługuje się nimi na scenach koncertowych i na co dzień, w social mediach, gdzie snuje opowieść o życiu muzyka klasycznego. Cytuję mu więc mistrza krótkiej formy Stanisława Jerzego Leca, który w „Myślach nieuczesanych” pisał: „Po słowach ich poznacie, co chcieli przemilczeć”. To dlatego, że Jakub mówi dużo i ciekawie, ale nigdy o prywatności. „To ja ci odpowiem cytatem z »Małej księgi mądrości Kubusia Puchatka«: »Jeżeli nie ma tego tu, to znaczy, że jest tam«. Genialne, co?!”. Wesołek, próbuje zbić mnie z tropu. Po chwili jednak dodaje: „Masz rację, pilnuję, by oddzielać strefę zawodową od prywatnej. Na Instagramie pokazuję życie nomady-artysty, by ludzie zrozumieli, co to w ogóle znaczy być muzykiem klasycznym”. Tak buduje swoją popularność. „Sława w muzyce klasycznej to żadna sława. Ale lubię tę swoją anonimowość” – kokietuje. Prawda jest taka, że gdy nieopatrznie pokaże kawiarnię, w której właśnie siedzi – w Paryżu, Londynie czy Warszawie, za chwilę zjawia się tam wianuszek fanów. Prywatnie Orliński jest dowcipny i wyluzowany. A na scenie? Wczuwa się w charakter postaci. Aktualny program prezentowany z Il Giardino d’Amore kosztuje go wiele – arie pochodzą z różnych oper, w krótkim czasie trzeba wejść w kolejną rolę. I choć jest perfekcjonistą, nie bolą go niedoskonałości. „Niedoskonałość jest superseksowna, wiesz?”. Może to przyciąga do niego tłumy?

Po koncertach zostaje z publicznością, podpisuje płyty. Jest sporo osób, które za nim jeżdżą, niczym groupies w latach 70. Bo Orliński ma w sobie coś z gwiazdy rocka. Za kulisami to on słucha. Niektóre słowa sprawiają, że serce mu topnieje. Jak te, że jego muzyka trzyma przy życiu. Albo inne, wypowiedziane przez kilkuletniego chłopca w jednej ze szkół w Marsylii: „Jak pan to robi, że śpiewa, a mi serce chodzi tak, że nie wiem, co czuję?”. Doprowadził tym Orlińskiego do płaczu. Zapoznawanie dzieci z muzyką klasyczną przynosi efekty. „Edukacyjnie zaniedbaliśmy w Polsce kulturę” – uważa. „Ludzi stresuje wejście do filharmonii, do muzeum. Zupełnie inaczej wygląda to na Zachodzie, gdzie widzowie są śmielsi w kreatywnych 
poczynaniach, bo na co dzień mają do czynienia z historią sztuki”. Taką opowieść buduje wokół swoich płyt. 

Propozycję nagrania debiutanckiego albumu solowego dostał od Alaina Lancerona, globalnego dyrektora Warner Classics & Erato. Odpowiedział: „Potrzebuję chwili, żeby to przetrawić”. Już wówczas wiedział, że będzie to album koncepcyjny, który wymyśli sam od początku do końca, co łączy się z jego potrzebą ciągłego działania. „Bo żeby do czegoś dojść, musisz popychać wydarzenia, nie zdawać się na innych” – mówi. Debiutując, chciał przekazać też coś od siebie. Odezwał się do śpiewaka i muzykologa Yannisa François, wielbiciela baroku, który ukrytych głęboko, nieskatalogowanych nut szuka w archiwach na całym świecie. Tak powstała płyta z muzyką sakralną „Anima sacra” – wspomnienie przeszłości i chóru, w którym występował Orliński. Ucieka jednak od religijności. Woli używać słowa „duchowość”. Płytę opatrzył osobistą notą. Wytwórnia mu zaufała. Osiągnął sukces. I dostał wolną rękę przy pracy nad kolejnymi albumami – operowym „Facce d’amore”, „Anima aeterna”. W ubiegłym roku wydał sentymentalną „Vivaldi: Stabat Mater”, a kilka miesięcy później „Farewells” z pianistą Michałem Bielem. Odważny i trudny album oparty na polskiej muzyce, która nigdy nie była nagrana kontratenorem. W dodatku recitalowy – na fortepian i głos. „Na naszym koncercie, który trwa dwie godziny, nie zawiesisz oka na fajnej skrzypaczce czy przystojnym puzoniście. Cała uwaga jest skupiona na dwóch postaciach” – mówi. Okazało się, że nikogo więcej nie potrzebują. Wyprzedali 36 koncertów. Za chwilę ukażą się dwie kolejne płyty Orlińskiego. Następną nagrywa w sierpniu.
Poza sceną woli stać z boku. „Zabieram głos, gdy mnie pytają. Ale w grupie nigdy nie wykrzykuję najgłośniej swoich opinii”. Lubi dyskusje, jednak najbardziej zależy mu na tym, żeby muzyka budowała mosty. „Trudno być jednocześnie artystą i aktywistą. Czasami to po prostu nie działa. Nie chodzi o to, że chcę być produktem, który się dobrze sprzedaje. Muszę być wiarygodny i czuć to, co robię. A nie czuję, żebym musiał narzucać swoją opinię innym”. Zastanawiam się, co jest najtrudniejsze w byciu kontratenorem. Słyszę, że higiena głosu i dyscyplina. „I niepoddawanie się psychicznym naciskom. Profesorowie Anna Radziejewska i Jerzy Artysz nauczyli mnie, że ciężka praca jest wcześniej. A na scenie – zabawa. Muszę zaufać sobie. To trudne, ale daje satysfakcję”. Jakub Józef Orliński każdego dnia, w podróży, obserwuje świat. I wyciąga z tego wnioski.