Obecność „Blaze” w konkursie Crème de la crème na 38. Warszawskim Festiwalu Filmowym jest w pełni uzasadniona. Del Kathryn Barton sprawnie przeplata emocjonalny ciężar z wizualną finezją, nie pozwalając oderwać wzroku od ekranu. Nawet jeśli czasem spojrzenie powoduje dyskomfort.

Od pierwszej do ostatniej minuty kadr wypełniony jest połyskującym brokatem, wielokolorowymi cekinami i piórami. Oraz przenikliwym okiem magicznej smoczycy. Nie pozostaje nawet jeden wolny cal na wątpliwości, czy „Blaze” jest dziełem utalentowanej i szalenie kreatywnej artystki. Del Kathryn Barton zdobyła uznanie i rozgłos dzięki psychodelicznym obrazom odważnie łączącym tradycyjne techniki malarskie z wpływami współczesnej grafiki. Teraz pokłady twórczej pasji przeniosła do świata kina. Całkiem dosłownie, bo jej płótna pojawiają się w surrealistycznym prologu. Pełnometrażowy debiut zachwyca paletą barw i mnogością faktur – od armii szklistych figurek, przez wrzynające się w palce włóczki, aż po drewniane lalki przechadzające się po chropowatej powierzchni języka.

Jest jeden szkopuł. Niech nie zwiodą Was urzekające zdjęcia i animacje. „Blaze” to także opowieść o traumie, trudnych emocjach i kobiecej odwadze.

Już w pierwszych minutach filmu tytułowa bohaterka (w tej roli rewelacyjna Julia Savage!) staje w obliczu tragedii. Beztroska przechadzka po szkole przemienia się w koszmar, a spokojna okolica przeobraża się w scenę zbrodni. Nastolatka jest świadkinią gwałtu i brutalnego morderstwa. Blaze nie jest jednak zwyczajną dziewczynką. Jej mózg działa w niestandardowy sposób, a reżyserka doskonale oddaje inność i celebruje bogatą wyobraźnię przy pomocy swojego unikalnego stylu. Barton spogląda na ruch #MeToo przez soczewkę kalejdoskopu. Problem agresji seksualnej wobec kobiet przefiltrowany przez wrażliwość 12-latki nie traci jednak powagi. Blaze potrafi sięgać po statystyki i zadawać dorosłym właściwe pytania.

Początkowo to właśnie w wewnętrznym świecie odnajduje namiastkę spokoju. Jednak w końcu zdaje sobie sprawę, że sprawiedliwości musi stać się zadość na zewnątrz. A na froncie walki z pozbawioną sensu przemocą nie mogą towarzyszyć jej bajkowi przyjaciele, lecz ludzie z krwi i kości. Raz jest to sympatyczna terapeutka z uciekającym okiem, innym razem opiekuńczy ojciec, który nie zawsze potrafi utrzymać na swoich barkach ciężar sytuacji. Popełnia błędy, czasem puszczają mu nerwy, a niekiedy nie potrafi nawet spojrzeć córce w oczy. Mimo to niezmiennie oferuje wsparcie i próbuje dotrzeć do zranionej nastolatki.

Nie ma tu powielanych klisz ani przemierzania utartych szlaków. Blaze radzi sobie z traumą na własnych zasadach. Film Barton jest jak proces leczenia. W jednej scenie widz jest wciągnięty w emocjonalną otchłań, a w następnej daje się ponieść ferii barw i kojącej rozmowie. Kiedy Blaze znajduje się na skraju wytrzymałości, czujemy jej ból. Gdy nadchodzi lepszy dzień, uśmiechamy się razem z nią. To chwytająca za serce historia o radzeniu sobie z traumą i dojrzewaniu. O stracie i odrodzeniu. A także o dzieleniu się nowoodkrytą siłą z innymi.