Performance Jany Shostak – artystki, która urodziła się w Grodnie, a od 10 lat studiuje i mieszka w Polsce, był intrygujący z wielu powodów. Polegał na tym, że 28-letnia aktywistka i doktorantka Uniwersytetu Artystycznego w Poznaniu, protestując przeciwko reżimowi na rodzinnej Białorusi, codziennie o godzinie 18 stawała pod budynkiem przedstawicielstwa Komisji Europejskiej w Polsce i w akcie bezsilności zaczynała krzyczeć. Ten minutowy spektakl miał swoją oprawę: biało-czerwono-białą sukienkę w narodowych barwach i włosy zaplecione w tradycyjny warkocz.

Wraz z tym, jak „Krzyk dla Białorusi” dotarł do mediów, pojawiły się próby zdezawuowania jego wykonawczyni. Powód? Pod białym materiałem prześwitywał zarys piersi. W ten oto sposób dyskusja z głównego tematu skręciła na pobocze: czy Jana Shostak nie powinna była włożyć biustonosza? Czy wypadało, żeby dekolt był wycięty? Czy strój nie przyćmił przesłania? Obudzili się stróże moralności, a nawet strażniczki, takie jak lewicowa (w domyśle – obdarzona większą wrażliwością na takie akcje) posłanka Anna Maria Żukowska, która zjadliwego tweeta ubrała w pełne zaniepokojenia słowa: „Dlaczego nie mam wrażenia, że naprawdę chodzi jej o Białoruś?”. 

Na innych forach też huczało. I choć wiadomo, że podobne dyskusje rozbłyskują i gasną równie szybko jak fajerwerki, to – jak zauważa Karolina Wigura, socjolożka z Uniwersytetu Warszawskiego – nad tą warto się dłużej zatrzymać. 

– Miałam nadzieję, że dzięki gorącej reakcji, z jaką spotkał się występ Jany Shostak, dojdzie do głębszej refleksji m.in. na temat tego, w jaki sposób kobiety mogą używać ciała w polityce – mówi publicystka „Kultury Liberalnej”. – Tymczasem nastąpił wylew seksistowskich uwag – dodaje.

Brodząc w powodzi tych komentarzy, widać, że coś w odbiorze performance’u zawiodło. Na przykład znajomość kontekstu. Nagi biust jako symbol wyzwolenia utrwalił w europejskiej kulturze m.in. francuski malarz Eugène Delacroix, który przedstawił Mariannę jako „Wolność wiodącą lud na barykady”. Cztery lata wcześniej – a miał wówczas tyle samo lat co Jana – stworzył inny obraz, przywodzący na myśl występ białoruskiej aktywistki. To „Grecja na ruinach Missolungi” z 1826 roku namalowana w czasie, gdy mieszkańcy Półwyspu Bałkańskiego zaciekle bronili niepodległości przed Turkami osmańskimi. Kobieta uosabiająca tę walkę nosi jasną, rozchełstaną tunikę, która odsłania jej klatkę piersiową. 

Dzieło Delacroix nie przeszło bez echa. Oglądały je tłumy Francuzów. O czym wówczas myśleli, co mówili? Czy obraz miał siłę rażenia dzisiejszego tweeta albo napisanego „w punkt” postu na Instagramie? Nie ulega wątpliwości, że wzmocnił prasowe doniesienia na temat Greków. Presja międzynarodowej opinii i dalsze działania, jakie za tym poszły, pomogły im wybić się na niepodległość. Oburzanie się na niekompletny strój bohaterki byłoby równie absurdalne jak cenzurowanie nagości antycznych posągów czy zakrywanie w Luwrze Nike z Samotraki, na której biuście widać realistycznie wyrzeźbione sutki. 

Skoro malowane męską ręką boginie zwycięstwa zamieszkały w masowej wyobraźni, nic dziwnego, że po „kartę ciała”, jak to określa Karolina Wigura, zaczęły w końcu sięgać same kobiety. Wypowiadały w ten sposób „wojnę” dyktaturze, seksualnej przemocy czy religijnemu fundamentalizmowi. Na międzynarodowej scenie najgłośniejsze w ostatnich latach były akcje Femenu. Dziś Ukrainki to już nestorki – od ich pierwszych happeningów minęło ponad 10 lat. Przez ten czas doczekały się licznych naśladowczyń, które jak „żywe płótna” wychodziły z ram konwencji społecznych i same znajdowały kontekst dla swojej obecności. W Polsce – by sięgnąć do najnowszych wydarzeń – podczas Strajku Kobiet aktorka Karolina Micuła stanęła na masce samochodu i zdjęła bluzkę. To samo w spontanicznym geście zrobiła inna demonstrantka, Monika Dąbrowska, odsłaniając tatuaż na miejscu po mastektomii. Karolina Wigura, która protest Jany Shostak uważa za ciekawy, przejmujący, trafiony, a w porównaniu do akcji Femenu wręcz subtelny, pyta retorycznie: 

– Skoro od kilkudziesięciu lat kobiety używają w ten sposób ciała w polityce, to czy tego typu działania są skuteczne? – Dużo zależy od społeczeństwa. Polskie najwyraźniej jest pruderyjne – kwituje Agnieszka Grzybek, polonistka, działaczka ruchów kobiecych  i kuratorka plenerowej wystawy „Niepokorne 2.0. Kobiety w opozycji lat 80.”

Rozmawiamy na Krakowskim Przedmieściu, siedząc na murku między zdjęciami Polek protestujących w marszach, roznoszących ulotki, zajmujących się „papierologią” na zapleczach biur. To ciche bohaterki konspiracji. Przy Okrągłym Stole w 1989 roku znajdzie się jednak miejsce tylko dla jednej z nich, reszta trafi do grup roboczych. „Cichość”, rewers „krzyku”, nigdy nie była premiowana. 

– Kobiety Solidarności też musiały się przebijać do zbiorowej świadomości, żeby nie być zapamiętane jako te, które robiły kanapki z mielonką. Bo przecież protest to męska sprawa jeszcze od czasu powstań – ironizuje Karolina Wigura. – Mamy kulturowo wdrukowane, że gdy w obronie wolności staje kobieta, to powinna być zapięta pod szyję – tak jak wyglądały matki Polki na obrazach Artura Grottgera – podkreśla.

Naruszając to wyobrażenie, Jana Shostak wzbudziła kontrowersje, ale okazała się na swój sposób skuteczna. Po uzgodnieniu z nią „Krzyk dla Białorusi” kontynuował w Parlamencie Europejskim aktor Bartosz Bielenia, odbierając nagrodę za film „Boże Ciało” (reż. Jan Komasa). Protest trwa.

Co z tej całej historii wynika dla współczesnych Polek, już poza kontekstem politycznym? 

– Że społeczeństwo ma problem, gdy to kobieta świadomie wykorzystuje swoje ciało, a nie, gdy ktoś robi to za nią – stwierdza Agnieszka Grzybek. – Z jednej strony więc nagie ciało jest traktowane instrumentalnie, np. w reklamach, i jest na to przyzwolenie. Z drugiej – wciąż nie ma akceptacji, gdy same chcemy grać swoją seksualnością – uważa. 

Jedni mają zielone światło, by używać „karty ciała”, inni czy też inne – już nie. Widać to zwłaszcza w mediach społecznościowych, gdzie ta „karta” jest w częstym użyciu. Zdjęcia z nagimi piersiami są wprawdzie automatycznie blokowane zgodnie z polityką aplikacji, ale co jakiś czas na Instagramie, wybucha „afera sutkowa” z udziałem gwiazdy show-biznesu. Nawet najzwyczajniejsze ujęcie jest wykorzystywane przez rozmaite portale, i to nie tylko plotkarskie. Zdjęcie aktorki Julii Wróblewskiej w sukience na plaży urosło na stronach Radia Zet do rangi newsa opatrzonego komentarzem: „Faktycznie pierwsze, co rzuca się w oczy na zdjęciu Julii, to jej sutek, czy ktoś tu ma zbyt bujną wyobraźnię?”. Taka reakcja to nic innego jak body shaming – zawstydzanie i poniżanie z powodu wyglądu, jedno z wielu narzędzi przemocy, godzących w czyjeś poczucie wartości. To także przejaw chęci kontrolowania kobiecego ciała, ubioru, zachowań, zwłaszcza w kontekście seksualności. Pisze o tym m.in. w niedawno wydanej książce „Dziwki, zdziry, szmaty. Opowieści o slut-shamingu” trio Paulina Klepacz, Aleksandra Nowak i Kamila Raczyńska-Chomyn (wyd. Czarna Owca). Odsłonić „za dużo”, ubrać się nie tak, jak trzeba, zaśmiać za głośno (wyzywająco?) – to wszystko może być powodem do zawstydzania.

Zdaniem norweskiej badaczki Drude Dahlerup, profesorki nauk politycznych, przyczynia się to do niskiego udziału kobiet w organizacjach, gdzie jest męska większość. Powoduje to m.in. „wysoka ekspozycja na krytykę. Każde zachowanie i gest są szczególnie analizowane, a działania permanentnie poddawane ocenie”. A piersi stały się łatwym celem ataków. „Czy cotygodniowa inba o wystające sutki to nowa polska tradycja?” – brzmi komentarz pod profilem Joanny Koroniewskiej, podpisany @wolnecialo (blog o naturyzmie). Jeden z wielu wyrażających dezaprobatę wobec prostackich wypowiedzi na temat wielkości biustu aktorki po tym, jak jej zdjęcie z joggingu wrzucił mąż Maciej Dowbor.

Jak zatamować powódź seksistowskich komentarzy?

Jednym ze sposobów jest świadome wyłożenie „karty ciała” na stół i podjęcie gry z takim odbiorem. Można robić to na wielu płaszczyznach, także na Instagramie, gdzie np. Justyna Lis (@justynaliscom) pisze o sobie: „Nauczę cię patrzeć na swoje ciało łaskawiej”. Profil krytyczki sztuki Zofii Krawiec (@Nuerotic girl) na łamach ELLE przywoływała już Patrycja Pustkowiak w artykule na temat women shamingu. W jednym ze swoich tekstów Krawiec pisze o „procesie, w którym młode kobiety używają nowych mediów jako instrumentów w walce o swoją podmiotowość. Robią sobie same zdjęcia i opowiadają swoje historie, publikując je w internecie. Dzięki internetowi dziewczyny są widoczne na własnych zasadach. Przejmują kontrolę nad sposobami, w jaki są reprezentowane” (nowaorgiamysli.pl). Z roku na rok coraz trudniej jest „zawstydzać” i upominać kobiety. Pojawiają się kolejne książki, filmy, artystyczne projekty, przedstawienia podejmujące temat pracy z ciałem, jak sztuka „Monstera” w Teatrze Studio, o której jej reżyserka Marta Ziółek mówi, że ma wymiar terapeutyczny, a performerki, które w niej występują, „odzyskują ciała zawłaszczone przez męską wyobraźnię”. Przypomina też o tym praca artystki Jadwigi Sawickiej inspirowana protestami kobiet. W czerwcu na warszawskim pl. Defilad wyrosła kolejna jej instalacja tekstowa „Wolne ciała!”. Jedno z jej haseł brzmi: „Żądaj wolności dla ciała. Ducha uwolnij sama”.