Potrafią krzyczeć na znak oburzenia i protestu, bez lęku wyrażają swoje zdanie, także negatywne. Umieją doprowadzić do zwolnienia pedagoga stosującego przemoc, ujawnić w social mediach nadużycia seksualne, na forum szkolnym wskazać winnego i żądać dla niego kary. Upominają matki, by te były bardziej asertywne w relacjach z partnerami. Żądają, by nie dziwić się na informację, że któraś z przyjaciółek ma dziewczynę. Zżymają się, że dorosłych dziwi transpłciowość lub krzywo patrzą na eksperymenty z tożsamością seksualną. Otwarcie rozmawiają o miesiączce, seksie, nawet jeśli wcale nie mają na niego jeszcze ochoty, badają swoje orientacje romantyczne. 

– Faktycznie, widzimy zupełnie nowy typ postaw młodych dziewcząt: bardziej afirmatywny, świadczący o większym kontakcie z potrzebami, przyzwoleniem na silną ekspresję – potwierdza Joanna Mizielińska, profesorka Instytutu Psychologii PAN zajmująca się od lat tematyką gender i kulturowych reprezentacji płci. – Jesteśmy świadkami pokoleniowej zmiany – uważa.

– Akceptowane są zachowania wcześniej piętnowane. Uczestnictwo w Manifie nie stanowi już powodu do wykluczenia, wręcz przeciwnie, feminizm jest niemal modny, obecny w mainstreamie – mówi, dodając jednak łyżkę dziegciu do tego obrazka: – A jednak system warunkowania dziewczynek nie uległ zasadniczej zmianie. I dlatego wiele z nich czeka dramatyczny konflikt między zmieszczeniem się w normie uznania podległej pozycji wobec mężczyzn a pragnieniem wolności.

Postanowiłam przedyskutować to z czterdziestolatkami i ich dorastającymi córkami.

Ola, Mania, Jaga

– Przekaz, że kobieta nie musi być zdominowana przez męża czy partnera, odebrałam od matki. Powiedziałabym nawet, że w naszej rodzinie faceci nie mają lekko – uważa Ola, lat 43, copywriterka i asystentka społeczna, mama 24-letniej Mani i 19-letniej Jadwigi. 

Przytacza anegdotę: kiedy miała 11 lat i spędzała święta z kuzynami u babci, ta zagoniła ją do pomocy w kuchni. Chłopcy, jej rówieśnicy, nie zostali o to poproszeni. I wtedy jej własna matka dała jej do zrozumienia, że jeśli chce, może odejść od garów i iść z koleżanką do kina. Że w ten sposób zadba o siebie.

Mama Oli, szkolna pedagożka, dała jej też dobitną lekcję, że nie trzeba być miłą mamusią. Choć to akurat było dla córki bolesne.

– Potrafiła być obcesowa, kiedy przychodziłam do domu z koleżankami i kolegami. Wiedziałam, że taka nie będę. Że stworzę dom, w którym dzieci i młodzież czują się przyjęci. 

Tego postanowienia oboje z mężem Radkiem dotrzymali. Wcześnie zdecydowała się na własne dziecko. Przekaz kobiecej siły pozwolił jej mieć pewność, że małżeństwo będzie partnerskie, a ojciec weźmie udział w wychowywaniu córek na równi z nią.

– To, o co inne dziewczyny walczyły, dla mnie było oczywiste.

Mania i Jaga od początku miały uwagę taty. I nie było mowy o żadnym forsowaniu wizji, jak mają zachowywać się dziewczynki.

Pamiętam spotkania towarzyskie u nas z innymi rodzicami i naszą zachętę: niech synowie bawią się lalkami, a córki sięgną po samochody, ciężarówki, piłki – opowiada Ola. 

Jaga już w przedszkolu zademonstrowała sprzeciw wobec stereotypowych podziałów na płeć: nie tylko odmówiła noszenia różowego, uważanego za ulubiony kolor dziewczynek, ale stworzyła obóz alternatywny: czarny gang. 

– To była jej krucjata przeciwko idiotycznym, nieadekwatnym założeniom – mówi Ola.

Razem z partnerem posyłali dziewczynki na karate, piłkę nożną. Naturalnie włączyli córki w działania współprowadzonego przez Radka Alternatywnego Klubu Sportowego „Zły”, którego celem jest m.in. poprawa sytuacji dziewczyn w futbolu. Co nie znaczy, że w rodzinie zawsze było gładko: okres nastoletni starszej córki przechodzili burzliwie.

Mania zaskoczyła ich też kompletną autonomią w kwestii muzycznych gustów: udzielała się harcerstwie i słuchała popu, podczas gdy im najbliżej do środowisk kontrkulturowych i anarchistycznych. Po kryzysie dotarło do nich, że wychowali samodzielną, odpowiedzialną kobietę, która kocha studia na pedagogice, buduje świadomie związek, nie boi się nazywania problemów, ma oszczędności i jest słowna. 

Oli w relacji z jej matką zabrakło takiego międzypokoleniowego wsparcia. Jasnego przekazu, że może realizować swoje pragnienia i ambicje. Dlatego na studia na Akademii Sztuk Pięknych poszła dopiero po czterdziestce, kiedy córki wchodziły w dorosłość. Za to kiedy już się znalazła na uczelni, natychmiast zaangażowała się w zmianę skostniałych struktur, których trzon stanowili profesorowie nadużywający władzy i stosujący przemoc wobec studentek. To była trudna i emocjonalnie obciążająca lekcja, ale ważna: coś się zmienia. 

Po namyśle Ola przyznaje, że jednak przekaz jej mamy był mieszany. Trochę podcinania skrzydeł, trochę sygnałów wzmacniających. Może właśnie takie było to pokolenie boomersów – nie do końca przekonane jeszcze, że kobiety wyjdą lepiej na wzajemnym wspieraniu niż podważaniu prawa 
do szczęścia i samostanowienia?

Przywołuje z pamięci takie zdarzenie: idą z mamą przez Warszawę i mama mówi, patrząc na wielki mural: „Ty też mogłabyś robić takie rzeczy!”. To był czas rozkwitu branży reklamowej w Polsce, a dla Oli znak, że mama wierzy w jej talent i zdolność do zarabiania sporych pieniędzy. I faktycznie, zatrudniła się w reklamie, w której od 20 lat pracuje jako copywriterka. 

Julia, Lena

Podczas studiów na naukach stosowanych w Warszawie do pojęcia „feminizm” podchodziła z rezerwą. Jak to możliwe? Julia, lat 43, sama się temu dziwi, ale pamięta, że aktywistki traktowano podejrzliwie.

W ogóle o sytuacji kobiet – na uczelni, w pracy, w związkach – nie mówiło się otwarcie. – Dopiero kiedy dość szybko, idąc za własną potrzebą, urodziłam troje dzieci, zaczęłam na poważnie zastanawiać się nad sytuacją kobiet, nad podejściem do prac domowych, kariery, macierzyństwa – mówi.

Dziś Julka, specjalistka od literatury młodzieżowej i współautorka inicjatywy #alternatywnalistalektur, uważa, że bez kategorii feministycznych nie zrozumiemy, na czym polega dyskryminacja. I nie zmienimy nierówności płac, dyskryminacji w pracy, szowinizmu w relacjach i w przestrzeni kultury. W klarowaniu poglądów pomogło jej macierzyństwo, musiała zadać sobie pytanie, czego potrzebuje młoda kobieta, by czuć się w świecie lepiej niż jej matka czy babcia.

– Dziwi mnie, że problem kiedyś wydawał mi się wydumany, że można było go obśmiać, sprowadzając do kwestii: „Dlaczego faceci obsikują deskę w toalecie?”. 

Środkowe dziecko Julii, 16-letnia Lena, szatynka z burzą loków i śmiejącymi się oczami, mówi, że o feminizmie nawet nie trzeba rozmawiać, bo to coś, co jest w powietrzu: solidarność licealistek, wzajemna akceptacja i obrona przed słabymi zachowaniami chłopaków czy nauczycielek.

– Na strajki chodziłam jako 11-, 12-latka. Uwielbiałam to poczucie, że jestem z otwartej światopoglądowo rodziny. I bardzo lubiłam spotykać tam ojców swoich przyjaciółek. To było autentyczne doznanie: „Tak, jesteśmy w tym razem. Nikt nie ma prawa decydować za nas”.

Obecna tam również Julia czuła, że przechodzi ją dreszcz, kiedy kobiety zaczynały krzyczeć: – Sama długo miałam blokadę na wyrażanie złości.

– A ja nie mam z tym problemu – wtrąca Lena.

Julia uczy się od niej niemal wszystkiego: jak komunikować swoje potrzeby, jak dawać sobie wolność wyboru i, co podkreśla: – Jak odmawiać mądrze, nie pakować się w sytuacje, na które nie ma się tak naprawdę ochoty, a potem ponosi ich koszta psychiczne i zdrowotne. 

Ania, Kalina

Z podobnym podziwem patrzy na Kalinę, najstarszą z trójki dzieci, Ania, lat 42, która dzieli życie z równościowo zorientowanym partnerem. A jednak Kalina umie wytknąć, kiedy brakuje tej równości w podziale prac w rodzinnym domu.

– Halo, halo! To on miał odkurzyć, a ty znów rwiesz się do zadania. Co ja widzę?! – mówi w taki sposób, że nikt nie czuje się dotknięty.

Ania sama przyznaje, że jako matka trójki łapie się na nieuzasadnionym przekonaniu, że cały czas powinna być zajęta. O tym typie odruchów mówi też prof. Mizielińska – jest on mimo deklaracji wciąż najczęstszą postawą kobiet. Owszem, w badaniach wyrażają nadzieję na współpracę przy obowiązkach. W praktyce jednak w większości gospodarstwo spoczywa na ich barkach. I to rozżalenie na partnerów zdaniem badaczy przekazują córkom. Nawet jeśli strefa deklaratywna jest inna, podskórnie płynie informacja o zmęczeniu i rozczarowaniu. „Halo, halo” Kaliny cuci Julię i pozwala jej wyjść z nawykowych torów. 

Ola, Jaga

ZBOJ – tak, od pierwszych liter imion, nazywa się grupa dziewczęca, którą Jaga założyła z koleżankami jeszcze w gimnazjum. 
Są dla siebie najważniejsze, przyjaźń stawiają ponad związki. Razem chodziły na demonstracje spod znaku błyskawicy i strajki klimatyczne, razem omawiają codzienność i zastanawiają się nad – często nieróżową – rzeczywistością.

Kiedy Ola spogląda na to, jak jej córka buduje więź z innymi młodymi kobietami, wspomina czasy liceum, kiedy o poczuciu własnej wartości decydował w dużym stopniu związek.

– W grupie Jagi nie ma uganiania się za facetami. I w ogóle nie należy pytać, jak miało to w zwyczaju nasze pokolenie: „Czyli ta i ta jest z dziewczyną?”. To coś równie oczywistego jak bycie samej czy posiadanie partnera. Żadna sensacja. Jeśli ktoś zmienia ton, mówiąc o preferencjach romantycznych czy seksualnych innych osób, znaczy, że jeszcze nie dorósł. 


Patrząc na swoje ubrania, Ola śmieje się, że chyba całkowicie uległa wpływowi córki, początkującej didżejki. Nie tylko martwi się, co tamta powie o jej wyglądzie, ale nosi jej ciuchy. Obszerne bluzy, szerokie spodnie, czapki z daszkiem, kurtki w stylu lat 90. Próbując spuentować postawę córek, zastanawia się: może najbardziej ujmuje ją ich zdolność do nazywania trudnych rzeczy? Nie udają, że jest słodko, kiedy nie jest, nie idealizują ludzi. Patrzą trzeźwo na świat.

Lena

– Czasami słyszę, że jestem zbyt dosadna –  mówi Lena. – Jednak uważam, że uczciwiej jest powiedzieć komuś coś wprost, niż obmawiać go za plecami. Niektórych ta bezpośredniość zbija z tropu. 

Dla jej matki Julki to dowód siły, idący pod prąd oczekiwaniom, że lepiej spuścić wzrok i się nie wtrącać. Kiedy w podstawówce nauczycielka Leny zwracała uwagę dziewczynkom, że mają za krótkie szorty lub odkryty brzuch, jej koleżanki czerwieniły się i przechodziły katusze wstydu.

Nie ona. – Mówiłam, że nie zgadzam się, nie uznaję opinii, że to nieodpowiednie. Ale też czułam, że tę odwagę wyniosłam z domu – podkreśla Lena. Zdaje sobie sprawę, jak wiele musiało się wydarzyć – ile lektur i wspólnych wypadów – żeby jej optyka była inna niż matki.

Kiedy chodzą razem na wystawy sztuki współczesnej, Julia postrzega to jako spotkanie z przestrzenią tematów trudnych i niewyrażonych: osamotnienia, demonizacji kobiecego ciała i seksualności, trudu walki o własne miejsce w społeczeństwie, marginalizacji potrzeb, uprzedmiotowienia, wreszcie prób zadowolenia realnych czy wyimaginowanych oczekiwań mężczyzn.

Ale Lena nie czuje już tego ferworu walki i ciężaru tematów zamiecionych pod dywan. Dla niej sztuka to przede wszystkim doznanie estetyczne. Przekaz społeczny jest wtórny. Oczywiste jest, że tę sztukę tworzą także kobiety, zdobywając uznanie i rozgłos.

Jak długi i bolesny był pochód ku samostanowieniu, uświadomiła Lenie lektura „Szklanego klosza” Sylvii Plath, książka, którą postanowiły omawiać podczas spotkania przyjacielskiego klubu książki (tylko dla dziewczyn).

– Była skandalistką, bo nazywała wprost rzeczy, które w jej czasach uważano za niestosowne – mówi o poetce. – Pisała o tym, że cierpi, musi „wyrzygać” rzeczywistość. Co najważniejsze – nie oszukiwała siebie. Nawet za cenę najwyższych kosztów. 

Ania

Ania pamięta z dzieciństwa i młodości wiecznie zmartwioną mamę, jej szalony niepokój o „właściwie wszystko”. O szkołę, o chłopaków i przyszłość córki. Obiecała sobie, że jej dzieci będą wyrastać w innej atmosferze. I słowa dotrzymała!

Kolejny jej sukces to ponowne zbliżenie się do matki. W tym przypadku jej zdaniem zadziałał internet. Bo pani, która całe życie nie pozwalała sobie na poruszanie pewnych tematów, nagle zmieniła dyskurs. Wcześniej nigdy nie rozmawiały o sprawach uważanych za sferę kobiecą, a już na pewno nie prowadziły dyskusji o ciele, inicjacji seksualnej, bliskości, intymności, o tym, czego oczekiwać od chłopaka. To wszystko były białe plamy w ich kontaktach. Teraz mama nie tylko nie boi się wypowiedzieć słowo „łechtaczka”, ale głośno mówi o tym, że jest to ściśle związane z doznaniem przyjemności. 

A jednak nadal istnieje sfera, o którą matki takie jak Ania się martwią – to kwestia dobrej, autentycznej komunikacji nastolatek z ich rówieśnikami. A ta często szwankuje. Odtwarza się znany przez wieki model: „Jak wypadnę? Czy on mnie zaakceptuje? Czy jestem dość ładna?”.

Dziewczyny, wzajemnie dające sobie wsparcie, znające seriale takie jak „Sex Education”, nadal potrafią wpaść w pułapkę paraliżującego lęku przed byciem przyjętą przez chłopaka takimi, jakimi są. Bo choć wiedzą, że ich rolą nie jest podawanie kawy i obsługiwanie mężczyzn, często nie umieją nazwać pozytywnego etapu tej zmiany. Dlatego dla Ani jest bardzo ważne, by Kaliny nie oceniać, nie tłamsić, wysłuchać jej obaw. I nie utracić kontaktu emocjonalnego z córką. 

– Chcę, by czuła się z sobą mocna. Żeby miała to silne przekonanie, iż da radę, nawet jeśli kiedyś ktoś ją zawiedzie – mówi.

Grunt pod partnerstwo

Profesor Joanna Mizielińska przyznaje, że aby zmiana w wewnętrznym poczuciu własnej wartości dziewczyn była głęboka, istotna i trwała, konieczne są reformy w stylu nauczania. Choć uczestniczkom Strajków Kobiet trudno tego słuchać, wedle badań system edukacji wciąż faworyzuje chłopców. To oni są podawani za przykład „inteligentnych”, od nich oczekuje się, że udzielą bardziej błyskotliwych wypowiedzi niż dziewczynki.

– One nadal są socjalizowane do roli podrzędnej, wsłuchanej, dającej poklask. I nawet jeśli do 12. roku życia mogą być niemal, kim chcą, potem pokazuje się im ich miejsce – jest ono sprzężone z tym, jak postrzegają je chłopcy – mówi prof. Mizielińska.

Czy znajdzie się wyjście z tej sztafety? Tak, i droga do niego prowadzi właśnie przez rodzinne domy. To wzmacnianie dziewczynek w kontrze do tego przekazu. I przyzwalanie chłopcom na zajmowanie obszarów im zakazanych – okazywanie słabości, większą emocjonalność. – W ten sposób, mówi prof. Mizielińska, feminizm nie będzie tylko szumem, który może zagłuszyć narastające problemy. 

W bardziej optymistycznych tonach opowiada o dynamice zmian psychoterapeutka pracująca w nurcie psychoanalitycznym Krystyna Lauk.

Choćby na własnym przykładzie dostrzega, że zwiększyła się społeczna akceptacja i zmniejszyła podejrzliwość wobec osób żyjących w pojedynkę, decydujących się na późne macierzyństwo lub z niego rezygnujących.

– Wyszłam za mąż jako 30-latka i byłam przez otoczenie naglona do zakładania rodziny – mówi. – Jako dziewczyny i młode kobiety upatrywałyśmy naszej atrakcyjności w tym, jak postrzegają nas mężczyźni. Sama próbowałam zademonstrować, że im dorównuję, mówiąc „mądre” rzeczy, czyli takie, które będą się im podobać, szukałam ich aplauzu. I potem, wychowując córki, które dziś mają koło 30, starałam się za wszelką cenę je nauczyć, że ich wartość nie jest zależna od tego, czy są w związku. Że samoakceptacja, poczucie siły to obszary, które należy pielęgnować, nie oglądając się na okoliczności – zaznacza. Jej zdaniem wspólne bycie matek i córek to wartość sama w sobie.

– Nikt już nie odważy się stawiać tezy, że spojrzenie kobiet jest gorsze niż mężczyzn albo jest jego dopełnieniem. To prawdziwa zmiana i źródło siły. Kobieta bez męża i dziecka nie musi się chować po kątach i tłumaczyć.

A że przez to relacje z mężczyznami, jeśli ktoś takich właśnie poszukuje i na takie stawia, robią się bardziej złożone? Zdaniem Krystyny Lauk taka jest cena wolności. Może być wyboiście, ale grunt pod partnerstwo został już ubity.