ELLE: Jak wojna wpłynęła na Pani codzienne życie i jak ono wygląda teraz?

OŁENA ZEŁENSKA: Nasze codzienne życie nie jest już odmierzane jak dawniej – miesiącami czy porami roku. Nie ma żadnych długofalowych planów. Żyjemy dniem dzisiejszym. I robimy wszystko, co w naszej mocy, by mieć poczucie, że nie został zmarnowany. Moją codzienność wyznaczają dwa podstawowe zadania. Pierwsze to bycie żoną prezydenta, które polega na kontakcie z mediami, udzielaniu wywiadów, działalności humanitarnej. Drugie to bycie mamą. Już od dwóch miesięcy „pracuję” jako nauczycielka mojego syna (Kyryło ma dziewięć lat, córka Ołeksandra jest od niego osiem lat starsza – przyp. red.). Z powodu bardzo surowych wymogów bezpieczeństwa nie może uczestniczyć w lekcjach online. Dlatego ustalam, co jego klasa przerobiła danego dnia, i robię z nim to samo. Ukraiński, angielski, matematyka… Syn jest dopiero w trzeciej klasie, więc na szczęście daję radę go jeszcze czegoś nauczyć. Mamy przejrzysty plan dnia. I – szczerze mówiąc – dzięki temu lepiej się trzymam. Nie zostaje mi już zbyt wiele czasu na niepokojące myśli.

Na które z pytań, jakie zadają Pani dzieci, najtrudniej znaleźć odpowiedź?

Wszyscy, zarówno dorośli, jak i dzieci, chcemy znać odpowiedź tylko na jedno pytanie: kiedy wojna się skończy? Nawet przestaliśmy się o to pytać nawzajem. Po prostu mamy nadzieję. Wszyscy. Mamy nadzieję.

Podtrzymuje Pani na duchu Ukraińców za pośrednictwem mediów społecznościowych. A dzięki czemu Pani znajduje siłę?

Po tym, co się wydarzyło w naszym kraju, wszyscy nawzajem wspieramy się na duchu. Jesteśmy jak żywy łańcuch, w którym jeden drugiego trzymamy za rękę. Przede wszystkim są to rodzina i przyjaciele. Ale często także obce osoby. Widzimy, jak obrońcy codziennie stoją w punktach kontrolnych bez względu na porę dnia i pogodę. Jak w każdym mieście restauratorzy dowożą posiłki osobom starszym. Jak mieszkanki i mieszkańcy Kijowa i uchodźcy wewnętrzni docierają z pomocą humanitarną do osób ze zniszczonych regionów stolicy i Czernichowa. Kiedy czytamy w wiadomościach – i często także widzimy – jak setki ludzi z całego kraju, a nawet świata, pomagają zdobywać lekarstwa i pomoc medyczną dla Ukrainy – to jest to inspirujące. Inspirujące są też moje koleżanki po fachu – pierwsze damy z całego świata, z którymi zorganizowałyśmy transport ciężko chorych ukraińskich dzieci. Morale podnoszą dzieci, które często właśnie wyszły ze schronów bombowych i uśmiechają się do rodziców, dodając im odwagi. Albo nasze siły zbrojne, pokrzepiające nas każdym swoim sukcesem. Powiedziałabym nawet, że jeśli komuś brakuje siły i natchnienia, niech przyjedzie do Ukrainy. Mamy jej tyle, że starczy dla wszystkich.

Pracę związaną z organizowaniem transportów medycznych możemy obserwować m.in. na Pani profilu na Instagramie, gdzie publikuje Pani także zdjęcia dzieci okaleczonych, leżących w szpitalach, niewinnych ofiar tej wojny. Czy uważa Pani, że międzynarodowa pomoc jest wystarczająca?

Może to zabrzmi ostro, choć mówiłam to już wielokrotnie i na bardzo różne sposoby, ale jest 50. dzień wojny i nie ma już miejsca na powściągliwy ton. Ukraińskim dzieciom świat najbardziej pomoże, zamykając przestrzeń powietrzną nad Ukrainą, żeby bomby nie spadały im na głowy. Większość z nich zginęła od rosyjskich bomb, pocisków i ich odłamków. Liczba dzieci, które straciły ręce i nogi, idzie już w setki. Ale przestrzeń nadal nie jest zamknięta. Cóż innego mogę powiedzieć? Ponieważ w Ukrainie jest tak niebezpiecznie, że każda okolica może być miejscem wrogiego ataku, robimy, co możemy – transportujemy małych pacjentów z nowotworami i innymi ciężkimi chorobami za granicę. Obecnie trasa konwoju życia, jak go nazywamy, przebiega z Lwowa do Polski. Stamtąd dzieci są przewożone do innych krajów w Europie. To działania ratujące życie. Ale to też za mało. Bo gdy czekają we Lwowie na autobus do Polski, nikt nie zagwarantuje, że zaraz nie uderzy w nie
rosyjski pocisk. Zresztą nasze dzieci potrzebują dużo więcej niż ewakuacji z niebezpiecznej strefy. Czeka na nie cały proces adaptacji do życia
w nowym kraju. I właśnie tego rodzaju wsparcie jest dla nas czymś najważniejszym. Zgłosiłam się po nie do innych pierwszych dam. A one  przekazały w swoich krajach prośbę do państwowych instytucji, szczególnie tych odpowiedzialnych za edukację i pomoc medyczną. Jestem
wdzięczna wszystkim swoim koleżankom, które działały w tej sprawie i przyczyniły się do szybkiej adaptacji i powrotu do normalnego życia młodych Ukraińców.

W obliczu doniesień o rosyjskich zbrodniach wojennych w Buczy czy Borodziance wielu ludzi czuje bezsilność. Czy Pani również to
dotyczy i czy znajduje Pani sposób na przezwyciężenie tego uczucia?

Moim rodakom, a widzę to w listach i słyszę w opowieściach bliskich, często towarzyszy „poczucie winy ocalonych”. To typowe dla bardzo
wrażliwych, empatycznych osób, które przeżywają ból innych jako swój własny i nie czują się bezpiecznie w obliczu czyjejś śmierci.
Bez cienia przesady powiem, że to u nas w tej chwili problem, bo jesteśmy jak jeden wielki organizm, jedna rodzina i każdy ból nie jest „czyjś”, tylko „nasz”. Ale jednocześnie psychologowie piszą, jak niedobrze jest zatapiać się w tym poczuciu winy. To niekonstruktywne. Najlepszym lekarstwem jest robić to, co leży w zasięgu naszych możliwości. Jeśli możesz walczyć – walcz. Jeśli dasz radę zrobić kanapki dla uchodźców – wspaniale. Jeśli uda ci się oddać komuś pokój w mieszkaniu – to będzie twój wkład. I tak, nawet mały gest może zniwelować uczucie bezradności.

Które zdjęcie według Pani oddaje charakter tej wojny?

Wojna dostarcza nam codziennie licznych potwornych zdjęć, które rozdzierają serca. Na pewno zna pani to z Buczy: mały chłopiec przy grobie matki pochowanej w ich własnym ogródku. Albo to, na którym ratownicy rozbierają zbombardowany budynek w Borodziance, a obok na krzesełku siedzi staruszka, czekając, aż spod kamieni zostaną wydobyte ciała jej ukochanych… Ale ja bym chciała wybrać inne zdjęcie, też zrobione w Borodziance, ze zburzoną na jakimś wysokim piętrze kuchnią, w której wisi już tylko jedna szafka. A na niej widać dzbanek w kształcie koguta. Nawiasem mówiąc, zaprojektował go Prokop Bidasiuk (ukraiński artysta i rzeźbiarz – przyp. red.) jeszcze w poprzednim stuleciu. W wielu domach stoi lub stał taki dzbanek. Zdjęcie obiegło internet w postaci mema z podpisem: „Wszyscy musimy być teraz jak ta szafka i kogut”. Całkiem niedawno podobnego koguta otrzymał mój mąż, kiedy oprowadzał po ulicach Kijowa premiera Wielkiej Brytanii Borisa Johnsona. Dobra wiadomość w tym wszystkim: właścicielka kredensu i koguta odnalazła się na zachodzie Ukrainy, jest cała i zdrowa, choć straciła dobytek.

Pośród wielu memów szczególną popularność zdobyły te z traktorami, którymi ukraińscy rolnicy odholowują rosyjskie czołgi. Czy Pani zdaniem poczucie humoru może być bronią w wojnie informacyjnej przeciwko dyktatorom takim jak Putin?

Przez wiele lat pracowałam jako scenarzystka, ogromnie szanuję wybitnego polskiego pisarza Stanisława Jerzego Leca, który urodził się we Lwowie. W czasie wojny działał w ruchu oporu, trafił do obozu koncentracyjnego, z którego udało mu się uciec. Czy to było proste życie? Nie. Ale znalazł w sobie siłę, żeby być humorystą i satyrykiem. Jego żarty miały filozoficzny wydźwięk. Mawiał, że „humor jest wtedy, kiedy straszne staje się śmieszne”. Dodam, że śmieszne pokonuje straszne. I to jednoznacznie. Każdy w Ukrainie zna powiedzenie: „Śmiejemy się, więc walczymy”. Taka prawda.

Jakie skojarzenie przychodzi Pani do głowy, kiedy myśli o Ukrainie?

Smak – z pewnością pierogi z wiśniami. Pora roku to lato. A miejsce? Każde w mojej ojczyźnie.

Zarówno Pani, jak i mąż pochodzicie z tej samej miejscowości – Krzywego Rogu. Jakie wspomnienia Pani stamtąd zachowała?

To miejsce, w którym wyrośliśmy. Zawsze było pełne ludzi aktywnych, szczególnie młodzieży. Tak je zapamiętałam i mam nadzieję, że pod tym względem nic się nie zmieniło. Możliwe, że niektórzy uważają nasze miasto za prowincjonalne, ale ludzie z Krzywego Rogu nigdy nie czuli się prowincjuszami. W każdym miejscu czujemy się pewnie.

Od początku rosyjskiej inwazji granicę z Polską przekroczyło blisko trzy miliony osób z Ukrainy, głównie kobiet i dzieci. Polacy wspierają ich na różne sposoby, także goszcząc w domach. Czy chciałaby Pani powiedzieć coś Polkom, które zaangażowały się w tę pomoc?

Swoje pierwsze słowa podziękowania skierowałam w stronę Polski i Polaków. Zdjęcie, na którym widać wózki dziecięce stojące na polskim dworcu od polskich mam dla ukraińskich, to najlepsza ilustracja waszej pomocy i wrażliwości. Bardzo lubię powiedzenie, że „Ukraina wreszcie znalazła bratni naród”. To dowód na to, że prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie. Życzę naszym siostrom Polkom, by to dobro do nich wróciło, a ich rodzinom – spokoju i dobrobytu. Życzę im, żeby agresor nigdy nie dotarł do ich kraju, żeby nigdy nie musiały zaznać smutku ani bólu wojny. Robimy wszystko, co w naszej mocy, by do tego nie doszło.

Dla wielu osób fakt, że uchodźcy z Ukrainy są nowocześni i wykształceni, było zderzeniem ze stereotypem. Jak w skrócie opisałaby Pani Ukrainki z Pani pokolenia? Czym różnią się od swoich matek?

Nie mogę nie zapytać, jak do tej pory wyobrażaliście sobie Ukrainki (uśmiech). Większość z nas ma wyższe wykształcenie. 80 proc. nauczycieli i lekarzy stanowią kobiety, a wśród przedsiębiorców prawie połowę. A więc Ukrainki to aktywne i wykształcone kobiety, które są przyzwyczajone do samodzielności i niezależności, mają pracę, a może i firmę, odwiedzają Europę. Bycie uchodźczynią bez domu i majątku to dla nich niezwykła sytuacja. Przeważnie są one jednocześnie matkami, odpowiadają za swoje dzieci i chcą im znaleźć bezpieczne miejsce – te dwie sfery z sobą nie kolidują. I jak tylko znajdą się w kraju, gdzie jest bezpiecznie, pytają, gdzie jest szkoła dla dzieci, bo wykształcenie ma od pokoleń ogromną wartość w Ukrainie. Różnica między pokoleniem moim i mojej matki może jest taka, że w połowie przypadków byłyśmy za granicą. Ale nie tworzyłabym takich podziałów. Pokolenie starszych kobiet też jest wyedukowane i odważne, bo dorastało w czasach ZSRR, a wchodziło w dorosłość w trudnych latach 90. (wtedy i nasze, i wasze matki sprawdzały się w prowadzeniu przedsiębiorstw, uczyły się niezależności – ten proces przebiegał w naszych krajach równolegle). Każde kolejne pokolenie ukraińskich kobiet musi być silniejsze. Teraz większość wolontariuszy stanowią kobiety w wieku od 20 do 80 lat. Bo nasze babki też pomagają. Wracając do pytania o stereotypy – jeśli uda nam się je teraz przełamać – to będzie też nasze zwycięstwo w tej wojnie.

Za czym tęskni Pani najbardziej?

Za prostym życiem, w którym nie zadaję sobie codziennie pytania o to, co z jutrem. Brakuje mi naszych rodzinnych kolacji. Bawiących się dzieci, naszego śmiechu, wspólnego spędzania czasu…

Gdyby mogła Pani dokończyć słynne zdanie Martina Luthera Kinga: „Mam marzenie…”, co by to było?

Chciałabym, żeby wszyscy Ukraińcy przetrwali. Żeby każde dziecko i dorosły mogli być świadkami naszego zwycięstwa. Bo to, co zniszczone, da się odbudować. A kraj to nie budynki czy zasoby, tylko ludzie. Marzę o życiu i pokoju dla nas wszystkich.

 

Wywiad ukazał się w numerze ELLE 6/2022.