„Dzieło sztuki nie odpowiada na pytania, tylko je prowokuje”. Ten cytat z Bernsteina rozpoczyna film „Maestro” – obraz o wielkim muzyku, pianiście, pierwszym tak istotnym, bo kształconym w Stanach Zjednoczonych dyrygencie (do lat 40. XX wieku najlepsi pochodzili ze Starego Kontynentu, a przynajmniej tam uczyli się fachu), który osiągnął międzynarodowy sukces i wielkie uznanie. Lenny, bo tak go nazywano, stanął na czele Filharmoników Nowojorskich i innych największych orkiestr świata. I wprowadził klasykę, dotąd zarezerwowaną dla elitarnych sal koncertowych, do popkultury. W zrozumieniu filmu znajomość postaci, o którym opowiada, jest kluczowa. Szczególnie, jeśli mowa o muzyku klasycznym o tak barwnym i skomplikowanym życiorysie.

Należę do tych osób, które – słusznie lub nie – są przekonane, że artystom wolno więcej. Przez wielką sztukę ludzie ci stają się nieśmiertelni. Zostali zaopatrzeni w wysoką wrażliwość, a co za tym idzie, silniejsze odczuwanie świata. 

Doprowadzanie siebie na skraj emocji, a najbliższych na skraj załamania, z psychologicznego punktu widzenia jest narcystyczne i samolubne. Czasami psychopatyczne. Z artystami żyje się trudno, bo życie trzeba dostosować do sztuki. Nigdy odwrotnie. I choć początek najczęściej bywa ekscytujący, z biegiem czasu staje się nużący i trudny do zniesienia. A co, jeśli spotka się dwoje artystów? Co, jeśli zdarzy się to w konserwatywnej Ameryce lat 40.? Co, jeśli jedno z nich – Leonard Bernstein – należy do skostniałego świata klasyki, drugie – Felicia Montealegre Cohn – do bezwzględnego świata filmu, który nie popuszcza nawet największym gwiazdom? Co, jeśli to uczucie ponad wszystko – między artystką a artystą, między kobietą a mężczyzną? I w końcu co, jeśli ona musi znosić tych „trzecich”, którymi zawsze będą mężczyźni? 

Choć scenariusz filmu o Bernsteinie krążył z rąk do rąk, od Scorsesego po Spielberga, ten ostatni przekazał go w końcu Cooperowi. Bradley sprawdził się już jako reżyser w „Narodzinach gwiazdy”, historii osnutej muzyką country. Dlaczego miałby nie spróbować tym razem, skoro od dziecka fascynował się muzyką klasyczną, a od studiów marzył o zrealizowaniu projektu poświęconemu Leonardowi Bernsteinowi? Scorsese i Spielberg finalnie zostali więc głównymi producentami filmu. A Cooper zabrał się do pracy. Ciężkiej pracy.

Jak trudno w filmie pokazać świat klasyki zdałam sobie sprawę, gdy na poszczególne elementy zaczęli zwracać moją uwagę przyjaciele muzycy. Granie na instrumentach jest jak rytuał, w końcu edukacja przyszłych artystów zaczyna się od nauki ich trzymania. Po tym szybko można poznać w kinie, że aktor lub reżyser nie odrobili zadania domowego. I choć to wiedza hermetyczna, pozwala pokazać prawdę. Brak odpowiedniego przygotowania staje się więc najpewniej hamulcem, który powstrzymuje filmowców przed sięgnięciem po klasyków. Owszem, zdarzają się wyjątki, jak „Amadeusz” w reż. Miloša Formana czy „Tár” w reż. Todda Fielda. Ale częściej niż dopieszczony, zgodny ze sztuką obraz, dostajemy rozczarowanie i fałszywe nuty. Bardzo złe filmy powstały choćby o genialnym skrzypku Paganinim. Wśród nich „Paganini: uczeń diabła” z wielkim talentem, również skrzypkiem w roli głównej, Davidem Garretem. I choć na scenie, w tym na największych stadionach, bo taką publiczność zgromadzić na swoich występach potrafi, kaprysy (formy muzyczne, utwory popisowe, przyp. red.) wychodzą mu niezwykle sprawnie, oko kamery nie kocha go już tak bardzo.

Bradley Cooper, jako bardzo przytomny filmowiec, zdawał sobie sprawę, jak trudną materię bierze na warsztat. Dlatego szykował się do produkcji i roli Bernsteina przez sześć lat. Tyle zajęło mu studiowanie mimiki, gestów kompozytora musicalu „West Side Story”. Lecz przede wszystkim dyrygentury! Aktor postanowił nie tylko naśladować bardzo charakterystyczne i charakterne ruchy Bernsteina za pulpitem, ale zrozumieć je i poczuć – a to dzięki współpracy z najwybitniejszymi współczesnymi dyrygentami, w tym Gustavo Dudamelem (podczas jego występów siadał z muzykami w kanale dla orkiestry, obserwował próby Filharmoników Berlińskich podczas ich prób, gdy grali II Symfonię Mahlera) czy Yannikiem Nézet-Séguinem – podczas jego prób siadał najczęściej między altówkami a skrzypcami. Chłonął każdy gest, każdą reakcję, każdą nutę. 

Opłaciło się. Tych sześć lat zaprocentowało świetnie poprowadzoną i zagraną monumentalną sceną, w której wybrzmiewa II Symfonia Mahlera zwana Rezurekcyjną, w całości zagrana przez London Symphony Orchestra pod batutą Coopera. Wystarczy powiedzieć, że w trakcie nagrań muzycy zapominali, że nie dyryguje nimi profesjonalista, ale aktor. Warto też porównać tę niemal 6-minutową scenę z oryginalnym nagraniem dostępnym w internecie, jakie powstało w Ely Cathedral dokładnie 50 lat temu. Podobieństwo porusza i zadziwia. To przykład perfekcjonizmu Coopera, który zdaje się, że wziął sobie do serca słowa Bernsteina, który mawiał: „Muszę dyrygować każdą częścią mojego ciała, ramionami, nadgarstkami i kolanami”. 

Jednak to nie podróż muzyczna jest osią filmu „Maestro”. Trudno opowiedzieć historię tak kolorowego ptaka, więc Cooper – zresztą współscenarzysta obok Josha Singera – postanowił skupić się na momentach życia, które nierozerwalnie łączą się z jego karierą. Robi to w mistrzowski sposób, wybierając intymny model prowadzenia kamery, sprytnie przeskakując przez kolejne dekady życia artysty (zaczynając od lat 40., gdy po występie w Carnegie Hall, gdy w ostatniej chwili zastąpił niedysponowanego Brunona Waltera, 25-letni Bernstein staje się krajową sensacją) niczym po historii kina. Kinomaniacy znajdą tu wiele odniesień – choćby do „Obywatela Kane’a” Orsona Wellesa. 

Ale sensacją jest tu Carey Mulligan, której filmowa Felicia dominuje ekran. To nie pierwszy raz, gdy Cooper oddaje w swoim filmie pole do popisu partnerce. Tak było z Lady Gagą we wspomnianych już „Narodzinach gwiazdy”, tak jest w „Maestro”. Być może wzmocnienie głosu kobiet stanie się znakiem rozpoznawczym filmów reżyserowanych przez Amerykanina. A być może – w tym konkretnym wypadku – chce oddać Felicii hołd, pokazać, jak wielki wpływ na męża miała jej obecność. Mulligan wciela się w postać prawdziwie, z wielką dawką zrozumienia. Idealny warsztat pozwala widzowi zapomnieć o tym, że na ekranie ogląda aktorkę. 

Montealegre była popularną i utalentowaną artystką urodzoną na Kostaryce i wychowaną w Chile. Zakochała się w Bernsteinie od pierwszego wejrzenia. I niemal od początku wiedziała, że jej oblubieniec ma słabość do mężczyzn. Wielka miłość, którą oglądamy w pierwszej części filmu, w drugiej trafia na mur – osamotnienia, rozczarowania, nieporozumienia, cierpienia. Bo Lenny kochał żonę. Ale zakochiwał się też w innych mężczyznach. Czy był szczęśliwy w małżeństwie? Z żoną? Z pewnością byłby nieszczęśliwy bez niej.

Z wielką gracją poprowadził „Maestra” Bradley Cooper. Udowodnił, jak wiele nauczył się od momentu debiutu reżyserskiego. Choć jego hołd dla Bernsteina dobrze oglądać uzbrojonym w choćby podstawowe informacje o kompozytorze i dyrygencie. 

Drugoplanowym, choć ważnym bohaterem filmu jest muzyka. Utwory samego Bernsteina, Beethovena, Szostakowicza czy Mahlera spajają całość i fascynują. Na uwagę zasługują też kostiumy (Mark Bridges, m.in. „Joker”, „Artysta”) i zdjęcia (Matther Libatique, m.in. „Czarny łabędź”, „Requiem dla snu”). 

Jest jeszcze jeden wątek, na który polski widz powinien zwrócić uwagę. Już na początku pojawia się w filmie nazwisko Rodziński. Mowa o polskim dyrygencie, Arturze Rodzińskim, w latach 20. XX wieku zarządzającym Filharmonią i Operą w Warszawie, a potem dyrektorze Filharmonii Los Angeles, Nowojorskiej i Chicagowskiej. Jeden z największych muzyków, o którym w naszym kraju wciąż zbyt mało się mówi. A jeśli już, to w kontekście konfliktu z Bernsteinem. Przez lata wspominano o niechęci Rodzińskiego w stosunku do swojego młodego, zdolnego asystenta Bernsteina. Prawda jest jednak taka, że dyrygent był nim zachwycony. Wynika to m.in. z listów, jakie kilka lat temu znalazł i opracował Aleksander Laskowski, rzecznik prasowy Narodowego Instytutu Fryderyka Chopina, autor książek o tematyce muzycznej i wielu przekładów.

Dlaczego warto zobaczyć „Maestro”? Żeby zderzyć się z ikoną kultury wysokiej i pop. Nie uważam, żeby Cooper wybielał bohatera swojego filmu. Przeciwnie, w swojej opowieści jest wierny czasom, które wpływały na zachowania społeczne. Nie udawajmy zaskoczonych, osoby nieheteronormatywne często do dziś zmuszane są przez machinę przemysłu filmowego czy muzycznego do ukrywania swojej tożsamości. W wypadku Bernsteina dochodzi jeszcze kontekst środowiska wyjątkowo tradycyjnego i konserwatywnego. Warto to mieć na uwadze. 

Fascynująca jest ta konwencja wierności czasom. Staje się Cooper więc swego rodzaju kronikarzem. Nieoceniającym. Niewyjaśniającym. Przedstawiającym. I to jest dziś jego największa siła.

„Maestro” do zobaczenia w wybranych kinach, a od 20 grudnia na Netfliksie.