Beata Stasińska: gra o książki, fot. Aldona Karczmarczyk

W Pani domu rodzinnym dużo było książek?
Nie było. Ale książki się szanowało i czytało. Ciekawe, że moje dwie babki chłopki czytały. Częściej widziałam w ich rękach kolejny tom Trylogii niż modlitewnik. Książka była znakiem społecznego awansu lub szansą na awans, wykształcenie nigdy nie miało waloru pragmatycznego, nie było przeliczane na pieniądze, ale było ważne. Mój ojciec całe życie uczył się języków obcych, bo to lubił. Może w nich znajdował inny, lepszy świat od tego, w którym musiał dawać sobie radę?

Nie była Pani dziewczynką wtuloną w spódnicę matki.
Mama wychodziła do pracy, kiedy z siostrą jeszcze spałyśmy, i krzątała się do późnych godzin. Pamiętam z domu stukot maszyny do szycia, szpilki i nitki, które trzeba było zbierać z dywanu. Mama większość ubrań nam szyła. Miałam typowe dzieciństwo z kluczem na szyi. I dużo wolnego czasu na czytanie. Zamiast na niedzielną mszę chodziłam do kina. Pieniądze na obiad w szkole wolałam wydawać na książki. Nudzili mnie rówieśnicy, więc lgnęłam do starszego towarzystwa. Czytałam książki na wyrost.

A siostra?
Młodsza, bardzo oczytana. Jest weterynarzem. Anka od małego kochała zwierzęta i od zawsze wiedziała, czego chce.

Pani nie wiedziała?
U mnie to było powolne wykluwanie się z jaja. Długo nie wiadomo było, co z tego brzydkiego kaczątka będzie: kura czy łabędzica. Miałam szczęście do ciekawych ludzi i ciekawej pracy. Umiem chyba uważnie słuchać i uczyć się od tych, których szanuję i podziwiam. Pierwsze trwające do rana dyskusje: „Tołstoj czy Dostojewski?”, „Witkacy czy Gombrowicz?” – przeżyłam jako zielona dwunastolatka. Wpadłam jakimś zrządzeniem losu w środowisko ludzi, którzy byli ode mnie o kilka lat starsi, dużo czytali i potwornie się kłócili o literaturę. Gadanie o książkach trwa przez całe moje życie. Czasami tylko uważnie się wsłuchuję, a czasami doprowadzam się do wrzenia. Jedno i drugie uwielbiam.

Jeszcze na studiach została Pani sekretarzem Igora Newerly’ego. Jak to się stało?
Znowu przypadek. Mam buntowniczą naturę. Jak jest nie do wytrzymania, zamykam rozdział, pakuję walizkę i wychodzę. Pierwszy raz zrobiłam to na początku studiów, mając niespełna 20 lat. Wyprowadziłam się z domu. Trzeba było z czegoś żyć. Od profesora Andrzeja Mencwela dowiedziałam się, że Igor Newerly szuka kogoś do pomocy. Zbierałam materiały na zamówienie pisarza, spotykałam się z fantastycznymi ludźmi. Wprowadzali mnie oni w nieistniejący od lat świat pierwszych polskich rewolucjonistów, którzy z carskiego wyroku lądowali na Sybirze, by tam po odbyciu katorgi zakładać pierwsze spółdzielnie. Raz na miesiąc dostawałam fragment rękopisu, który przepisywałam, a czasem nieśmiało sugerowałam poprawki. Na moich oczach powstawał polski eastern, jedna z najlepszych powieści przygodowych, „Wzgórze Błękitnego Snu”. Był to trudny czas stanu wojennego, lata 80. Dom Igora Newerly’ego był domem otwartym. Żyło się w nim rozmową. O książkach, o polityce, o Kościele.

Czego jeszcze się wtedy Pani nauczyła?
Że warto mieć kręgosłup moralny. Że praca bez pasji nie ma sensu, a życie bez wartości – to nie jest życie.

Jakie to wartości?
Uczciwość, zasada niekrzywdzenia drugiego człowieka, stawiania granic swojej wolności tam, gdzie zaczyna się wolność drugiego człowieka.

Czuła Pani kiedykolwiek, że dlatego, że jest kobietą, jest jej trudniej?
Było trudniej: na dwu etatach z dwojgiem dzieci. Z niepewnością, czy aby dasz radę i czy nie robisz czegoś kosztem bliskich. Mężczyźni częściej żyją z cudzego poczucia winy, niż się na nie sami zdobywają. Częstują nas swym protekcjonalno-pouczającym tonem wielepów, czyli tych, co zawsze wiedzą lepiej, głupawymi komentarzami na temat „kobiecej logiki”, urody, która może nam pomóc, jeśli tylko zechcemy jej użyć, lub wręcz insynuują stosowanie tego sposobu, by zrobić karierę. Zgrany zestaw.

Jest Pani niecierpliwa?
Jestem. Irytuje mnie i prowokuje do działania niemożność. Tumiwisizm i cynizm podnoszą mi ciśnienie. Na szczęście jestem niskociśnieniowcem.

A jeśli ktoś za Panią nie nadąża, np. ktoś z podwładnych?
Nie biegamy przez płotki. Próbujemy rozmawiać. Pokazuję błędy. Podobno jestem wymagającą szefową. Bywam krytyczna i nie kryję się z opiniami. Cenię ludzi twórczych i ceniących czas i pracę innych. W wydawnictwie trzeba jednak myśleć twórczo, skutecznie i szybko. W tej kolejności.

Co jest w Pani pracy najważniejsze? Doświadczenie i inteligencja, emocje i zachwyt? Czy intuicja?
Mieszanka tych wszystkich cech. Jednak bez twórczej intuicji można co najwyżej w tym zawodzie wydawać tzw. światowe bestsellery, czyli to, co gdzie indziej sprawdzili inni. I jeszcze prawo do popełniania błędów. Muszę sobie ten margines dawać. Na błędach dużo się uczę. Mogę się pomylić: źle ocenić tekst, nie uwierzyć w jakiegoś autora albo zbyt uwierzyć w czyjś talent. Autor wyrzucił całą redakcję do kosza. Wniosek: nie umiałam go przekonać lub autor miał rację, co życie kiedyś pokaże.

Ale ma Pani świetną intuicję. Zanim Imre Kertész, Mo Yan czy Alice Munro dostali Nobla, wydała Pani ich książki. Miała Pani satysfakcję?
To są słodkie chwile w życiu wydawcy.

Ta sytuacja, że po 20 latach współprowadzenia wydawnictwa W.A.B. z dnia na dzień przestaje być Pani jego szefową, bo wspólnicy usuwają Panią z zarządu – była dramatem czy szansą na nowe?
To doświadczenie wybiło mnie z wydawniczej rutyny, która bywa niebezpieczna. Dostałam od losu czas na zamknięcie kolejnego rozdziału. Przekonałam się wtedy, że nie zapomniałam, jak się pisze teksty. Zaangażowałam się w działalność społeczną i miałam satysfakcję, że został podpisany Pakt dla Kultury. Wiadomo: kryzysy, jak nie zabijają, to wzmacniają. Co zostało dowiedzione.

A co Pani uważa za swój największy sukces?
Półkę z książkami, które zostały wydane w W.A.B. i są w obiegu czytelniczym i kulturowym. Są na tej półce książki polskich pisarzy, którzy zaistnieli po 1989 roku, i pisarzy, których przekłady ukazały się w W.A.B. Są głośne polskie debiuty.

Na świecie wydawcy ufają Pani, jakie polskie książki przełożyć i wydać. Jak Pani zyskała taki prestiż w tak wymagającym międzynarodowym środowisku? 

Moją kartą wstępu do tego świata była lista zagranicznych autorów, których wydawałam. Następnie lista przekładów na języki obce książek polskich autorów, którzy wydają w W.A.B., a sięga ona dziś ponad 300 pozycji w blisko 30 językach. Ostatnim, ale nie wiem, czy nie najważniejszym wyjaśnieniem, są nieformalne, czasami przyjacielskie relacje z wydawcami z innych krajów. To jest bowiem personal business, w którym rozmowa, anegdota, rada czy uprzejmość mają znaczenie. Gdy zostałam bez pracy, dostałam wsparcie moralne i zawodowe od nieżyjącego już Zeva Birgera, przyjaciela wydawców, wieloletniego dyrektora Targów Książki w Jerozolimie. Z nim i grupą wydawców z kilku krajów rozważaliśmy kilka scenariuszy na przyszłość.

To trochę tak, jakby poszła Pani do rabina po radę.
Poniekąd tak było. Ja opowiedziałam, w jakiej znalazłam się sytuacji, i dostałam pomocne rady od ludzi związanych z książką.

Dlaczego Pani nie pisze książek?
Jest kilka odpowiedzi, proszę sobie wybrać jedną. 1. Boję się porażki. 2. Wiem, jak łatwo jest napisać złą książkę. 3. Nie mam aż takiej determinacji, czyli przymusu pisania i powiedzenia czegoś odkrywczego. 4. Wolę bardziej hazardowy wariant zajmowania się książkami, który uprawiam, ten rodzaj chybotliwej równowagi, z której jedyne, co zostanie na pewno, to wydane już książki.

ROZMAWIAŁA Anna Luboń