Lata 80. ubiegłego wieku to niespokojne czasy, które nadal mocno inspirują filmowców. W tej samej dekadzie osadzony jest "Hiacynt", czy "Najmro" - wszystkie trzy produkcje walczą o Złote Lwy podczas tegorocznej Gdyni. Najwięcej jednak mówi się o "Żeby nie było śladów", za którym stoi twórca głośnej "Ostatniej rodziny". Triumfatora wspomnianych Lwów w 2016 roku. Po tamtej wygranej Jan P. Matuszyński zrobił sobie przerwę od filmu, żeby realizować się w serialach typu "Druga szansa", "Wataha", "Nielegalni", "W domu", czy "Król". Po pięciu latach długiego oczekiwania w końcu mamy szansę obejrzeć kolejne dzieło tego reżysera, oparte na reportażu Cezarego Łazarewicza. Polski tytuł mogli już obejrzeć widzowie na ostatnim Festiwalu w Wenecji.

Matuszyński znów sięga po głośną historię. Po biografii rodziny Beksińskich mamy teraz traumatyczne pobicie Grzegorza Przemyka. Maturzysty i poety, syna działającej w opozycji poetki Barbary Sadowskiej. Poznajemy go jako pełnego marzeń młodego mężczyznę, który nie widzi innej przyszłości niż studiowanie upragnionej polonistyki. Razem z kolegami wychodzi na miasto, żeby świętować dobrze zdaną ustną maturę. Jednak zabawa szybko się kończy - Przemyk i jego kolega Jurek Popiel zostają zatrzymani przez milicjantów, a następnie zawiezieni na komendę na Jezuicką. Reszta jest już tragiczną historią, którą znamy z lekcji historii czy doniesień medialnych. Przypadek sprawia, że to zdarzenie staje się symbolem represji komunistycznych władz i przez wiele miesięcy komentuje je cały świat. Śmierć studenta jest jednak punktem wyjściowym do filmu "Żeby nie było śladów".

Fabuła skupia się mocno na wspomnianym już Jurku. Chłopaku z Siedlec, który szuka swojej drogi życiowej. Ten trafia do mieszkania Sadowskiej oraz jej przyjaciół, włóczy się z jej synem po Warszawie. Może pójdzie na studia, ale nie bardzo ma plan na siebie. To właśnie on staje się świadkiem tego tragicznego zdarzenia i co za tym idzie, przyszłym wrogiem systemu. Ukrywanie się po domach, inwigilacja samego Jurka, jak i jego rodziny - Popiel początkowo nie jest typem bohatera idącego na wojnę, ale znajduje w sobie pokłady odwagi wierząc, że nie robi to tylko dla przyjaciela, ale też dobra sprawy. Niestety w międzyczasie okaże się, że osoby, którym najbardziej ufa mocno go rozczarują. Manipulacja goni manipulację i to również na szczeblach rządowych. Kto powinien odpowiedzieć za to wydarzenie? Kogo zrobić winnym? Nagle każdy ma w tej sprawie swój interes, nie zawsze związany z dojściem do prawdy. Trzeba teraz ratować wizerunek partii, a nie dość, że mamy ofiarę to jeszcze jest świadek, który chce za wszelką cenę złożyć zeznania przed sądem. Choć z góry wiadomo, że sprawa jest raczej przegrana i sprawiedliwości nie stanie się zadość.

Ten tragizm towarzyszy nam przez cały prawie trzygodzinny seans. Widz najpierw z przerażeniem i smutkiem patrzy na katowanie młodego chłopaka (choć nie jest pokazane z pełnym realizmem, jeszcze bardziej działa na wyobraźnię), potem na walkę matki o jego zdrowie i dobre imię, manipulację najbliższych Jurka czy milicji w stosunku do sanitariuszy. Każdy wątek jest poprowadzony ze wszystkimi detalami oraz niuansami i tak naprawdę nadawałby się na oddzielny tytuł. Potworność i beznadziejność trwa z nami do końca, do ostatnich minut produkcji. Tutaj nie ma oddechu. Co może momentami męczyć odbiorcę przy tak długim filmie - w przypadku "Ostatniej rodziny" te silne emocje były inaczej poprowadzone. I choć przerysowana postać prokurator Wiesławy Bardon (znów niesamowita Aleksandra Konieczna) może czasem śmieszyć, jest tylko kolejnym dowodem na to, że jednostka w starciu z systemem rzadko ma szansę na wygraną.

"Żeby nie było śladów" warto obejrzeć nie tylko ze względu na pieczołowicie opowiedzianą historię. Choć fabuła nawiązuje do przeszłości, wątek brutalności policji oraz władzy nadal jest na ustach wszystkich. Nawet kilka dekad później. Wystarczy sobie przypomnieć morderstwo George'a Floyda sprzed kilku miesięcy...