Mówi się, że zmiana to jedyna stała w naszym życiu. Tymczasem wielu z nas wolałby mieć coś stałego, coś na pewno, coś na zawsze. Jednak zmiana uparcie nie daje za wygraną i jak grawitacja uczy nas nienegocjowalności zasad. O co chodzi z tą zmianą? Jak do niej przywyknąć? A jeśli już się nie da, to jak przez nią przejść? Różne są koncepcje przechodzenia przez zmianę. Kurt Lewin ma swoją, Elisabeth Kübler-Ross dała nam swoją. Religie, wszelkie koncepcje duchowe proponują jeszcze inne. Staramy się zmianę zrozumieć, zaakceptować, a może nawet z czasem pokochać, przy czym idzie nam z tym różnie. Są takie, które łatwo pokochać: lepsza praca, większe mieszkanie, szybszy samochód, ale jest też cała lista takich, które nie budzą tak przyjemnych odczuć. Rozstanie, śmierć, zwolnienie z pracy czy nieuleczalna choroba. 

Taniec z opornym partnerem
Chciane czy nie, zmiany mają swoją dynamikę. Na początku, tuż po pojawieniu się tzw. zdarzenia inicjującego, budzi się w nas uczucie zaskoczenia, a czasem nawet szoku, w zależności od siły tego bodźca. W kolejnym kroku uruchamiamy w sobie coś na kształt targowania się. Często ma to charakter negocjacji z kimś lub z czymś: „A może jednak nie to? A może dałoby się ten etap ominąć? A może zrobimy coś innego? Czy można się z tego jeszcze wycofać?”. Łatwo dostrzec te etapy, przyglądając się temu, czego niedawno doświadczyliśmy – kiedy w naszym poukładanym życiu pojawił się niezapowiedzianie COVID-19. Wielu z nas ze zdumieniem wypisanym na twarzy obserwowało konswekwencje, które za sobą pociągnął. Nagle nie ma przedszkola, stołówki, piłki nożnej ani angielskiego, na które trzeba zawieźć dziecko. Nie ma też zespołu R&D, z którym tworzymy cuda co tydzień ani spotkań przy firmowym ekspresie do kawy, ani nawet recepcji, która ogarnie wszystko logistycznie. Nie ma kina, teatru, kolacji ani wyjść. Koncerty, warsztaty, wyjazdy, wakacje poszły w piach. Galerie, kościoły, szkoły zmieniły się w nic. Wszystko, co wyznaczało rytm naszej codzienności, zatrzymało się z piskiem opon jak dobrej jakości samochód, więc było o co się wkurzać i co negocjować. Było też z czego żartować, bo humor jako jeden z mechanizmów obronnych znakomicie dawkuje pojawiającą się gotowość zmierzenia się z trudnościami. U niektórych przechodzenie przez zmianę przypomina taniec z opornym partnerem. Partner rytmicznie ciągnie w jedną, a my w drugą, tak jak dzieje się na kursach tanecznych, kiedy instruktor precyzyjnie nie dookreśli, kto ma w tej parze dowodzić. Oporny partner mówi: „ruszamy i tam się zatrzymamy”, a my czujemy, że przecież tam już byliśmy i ciągniemy w inną stronę. Potem partner zmienia zdanie, a my nadeptując mu na stopę, mówimy: „Ale ja nie chcę w tę stronę, bo mi się to nie podoba”. W dodatku zmiana to taniec z wieloma partnerami, bo żaden z nich nie jest na stałe. Nawet etapy w zmianie się zmieniają. Raz tańczymy z oporem, raz z szokiem, a raz z totalną niechęcią. Zmieniający się partner to męczące doznanie, każdy tancerz to wie, więc w którymś momencie po prostu opadamy z sił, siadamy na podłodze i cichutko mówimy: „A rób sobie ty zmiano, co tam tylko chcesz”. Kiedy odpuszczamy w dużym zmęczeniu tę wewnętrzną walkę, to jak za pomocą czarodziejskiej różdżki zmieniamy się z tancerza w kalifornijskiego surfera. Surfera, który kupił już deskę i strój, a teraz staje vis-à-vis z oceanem szans.


Zmian nie lubimy, bo musimy niejako uśmiercić część naszej tożsamości, która nie ma już zastosowania w nowej sytuacji

Zejście do podziemia
Taki surfer nowicjusz ma na liście zadań zapisane właściwie tylko jedno: nie utonąć. Nie utonąć pod falą zmienności i nieprzewidywalności, lęku i niepokoju. Utrzymać się na powierzchni, kiedy misternie ułożony plan dnia naszej rodziny, naszego zespołu czy spotkań rozplanowanych co do minuty, rozsypie się już godzinę po śniadaniu. Utrzymać się na powierzchni, kiedy w ramach telekonferencji muszę siedzieć w łazience, bo tylko tam mam ciszę i spokój, albo kiedy chcąc przećwiczyć wystąpienie, schodzę do garażu, żeby było cicho. Co ciekawe, to oprócz tego, że jest tam cicho, to jeszcze okazuje się, że w samochodzie obok siedzi sąsiad z laptopem. To w sumie wzruszające, machać do siebie z miejsca K45 do K48, bo to trochę jakby tworzyła się w tej zmianie taka nowa sąsiedzka życzliwa tradycja. Machając do siebie tą ręką, mówimy sobie znacznie więcej niż pospolite „Dzień dobry”. Mówimy sobie: „Ja też już mam dość tych zmian”. A więc swoje początki w garażu miały nie tylko Microsoft czy Google. Może to, co obserwowaliśmy w ostatnich miesiącach w garażach całej Polski, to nowo powstająca życzliwość do siebie w czasach zmiany i świadomość, że jednak jesteśmy do siebie bardziej podobni niż różni? Zmiana doświadczana kolektywnie może wywoływać w nas poczucie wspólnoty. To właśnie wtedy odkrywamy, że nie tylko nam jest trudno, że większość ludzi też przechodzi przez proces adaptacji. Odnajdywanie się w tym, co trudne, jak z tym garażem, wymaga czasem dosłownie, a czasem w przenośni zejścia do podziemia. Trzeba zejść głęboko w tej podróży, żeby móc odkryć to, czego z powierzchni nie widać. Zmiana zawsze zaprasza nas do wewnętrznej transformacji. Tak naprawdę chodzi w niej o przejście ze sztywnego sposobu myślenia na elastyczne. Z ugruntowanego na takie, które wraz z dynamiką zewnętrza modyfikuje wnętrze. Z raz podjętej decyzji na taką, którą co jakiś czas weryfikujemy. Jak mówi dr Wayne Dyer, rodzimy się miękcy i elastyczni, ale potem coś się w nas zmienia i z wiekiem sztywniejemy. Utykamy w schematach, rutynie, stereotypach i słusznościach. A w zmianie chodzi o elastyczne podążanie za falą, a nie stawianie jej oporu. Im mniej z nią współpracujemy, tym bardziej będzie sprawiała wrażenie, że jest w kontrze do nas. A tak naprawdę nie jest. Wystarczy zmianę poczuć, zrozumieć i zaakceptować taką, jaka jest. Przy czym trzeba to robić, nie stojąc daleko na plaży, nie z perspektywy teorii, nie z dystansu. Zmiany trzeba się uczyć w doświadczeniu, w trakcie, z bliska, na żywo.

Przechodzenie przez zmianę jest jak taniec z nowym partnerem. Rzadko od początku jesteśmy zgrani, częściej depczemy sobie po palcach.

Etap pustki
Czasem zmiany życiowe inicjujemy sami, a czasem przychodzą nieproszone. Tak czy inaczej wraz z nimi pojawia się najczęściej niepewność, ryzyko i emocjonalna ekspozycja. To bardzo naturalne. Bo często wolimy stare. Swoją drogą to dokładnie tak jak z piosenkami w radiu, lubimy te, które już znamy. Dlaczego tak boimy się tej niepewności? Bo przypomina nam, że pomiędzy starym, a nowym jest jeszcze jeden tajemniczy etap, o którym rzadko się mówi. Pisze o nim natomiast pięknie William Bridges w książce „Transitions”. Chodzi o etap pustki (ang. void). To czas, kiedy już nie jesteśmy tym, kim byliśmy, ale jeszcze nie jesteśmy tym, kim chcemy być. To moment pomiędzy tym, co było, a tym, co będzie. Ten moment pustki obfituje właśnie w niepokój, zagubienie i niemożliwą do spełnienia chęć powrotu do starego. Ale to w tej pustce dzieje się najwięcej, to właśnie tutaj wyrastają nam skrzydła. Trzeba zaufać, że teraz dowiemy się tego, czego nie wiedzieliśmy wcześniej. Nauczymy się tego, czego nie umieliśmy. Zrozumiemy to, czego nie rozumieliśmy. I w końcu – poczujemy to, czego nie czuliśmy. W tym procesie uczenia się nowego pomaga pozbycie się oczekiwań wobec siebie, innych i otoczenia. To znakomity punkt startu, który jest koszmarnie trudny dla wszystkich perfekcjonistów, dla tych, którzy chcą mieć wszystko pod kontrolą i dla tych, którzy mają małe zaufanie do siebie i innych. Odpuszczanie i akceptacja jest dla wielu z nas ogromnym wyzwaniem. Jednocześnie jest to jeden z ostatnich etapów zmiany, który przychodzi dość późno. W końcu wyposażeni w ewolucyjny program na przetrwanie – jedni szybciej, inni wolniej – uruchamiamy w sobie element elastyczności i powolutku budzi się w nas myśl: „OK, to skoro jest, jak jest, to co ja właściwe mogę zdziałać z tym, co mam i gdzie jestem? Na co właściwie mam wpływ?”. 

Pożegnanie ze znanym
To pogodzenie się z rzeczywistością jest kolejnym krokiem, który może prowadzić do pokochania fali oceanu szans, która wcale łatwą miłością nie jest. No bo jak pokochać nieznane, niepewne, nieprzewidywalne? Odpowiedź brzmi: stopniowo. Krok po kroku. Jak w miłości – zaczynamy od zauroczenia, jednocześnie porzucamy chęć kontrolowania się i przewidywania wyniku. I jak w wierszu sufickiego poety Rumiego: „Idź naprzód, a droga będzie odsłaniać się z każdym twoim krokiem”. Bo nie da się wszystkiego zaplanować. Kiedy uczymy się nowego, musimy oduczyć się starego. To trochę jak z przesiadaniem się z samochodu z ręczną skrzynią biegów na automatyczną. Trzeba paru dni, a czasem tygodni, żeby pozbyć się nawyku używania lewej nogi. Nawyki, które kiedyś pomagały kierować samochodem, teraz stają się zupełnie niepotrzebne. Co więcej, nawet zaczynają utrudniać jazdę. Trzeba więc świadomie wyciszać jedną kompetencję  i cierpliwie budować w jej zastępstwie kolejną. I tak jak w przypadku uczenia się surfowania, warto pamiętać, że każda fala zmian jest inna. Każda ma swoją specyficzną siłę, ma swój przebieg, swoje tempo i co najważniejsze ma swój właściwy czas. Podążanie za zmianą, a nie przed nią, uczy nas cierpliwości, wytrwałości, elastyczności. Uczy nas nowych kompetencji, wymaga emocjonalnej podróży do wewnątrz, ale też praktycznej zmiany tego, w jaki sposób działamy. Zmian nie lubimy także dlatego, bo musimy niejako uśmiercić część naszej tożsamości, która nie ma zastosowania w nowej sytuacji. Musi zostać unicestwiony jakiś nawyk, schemat, przyzwyczajenie czy sposób myślenia. Żeby mogło pojawić się nowe, trzeba pożegnać stare. Nie da się być w starej pracy i jednocześnie w nowej. Nie da się przeprowadzić i jednocześnie mieszkać w tym samym miejscu. Nie da się jednocześnie mieć długich włosów i je ściąć. Musimy znaleźć w sobie gotowość, by wejść w rolę ucznia, a tego w dorosłości już tak chętnie nie podejmujemy. Wstydzimy się bycia nie-ekspertem, tymczasem spowodowana przez koronawirusa sytuacja wszystkich nas posadziła na uczniowskich ławkach. Nauczyciele musieli porzucić tożsamość eksperta i nauczyć się edukacji zdalnej, szefowie musieli stać się specami od delegowania zadań i ufania, że ludzie je zrealizują, rodzice nabyć kompetencji planowania pracy szkolnej obejmującej tematykę wszystkich klas podstawówki. W technologicznej transformacji wywołanej pandemią doszło do swoistego odwrócenia ról. Uczniowie uczą nauczycieli obsługiwać ZOOMA czy YouTube’a. Wnuczkowie uczą dziadków robienia zakupów przez internet. A klasyczna sprzedaż ustąpiła miejsca e-commerce na jeszcze większą skalę – i klienci, i sprzedawcy muszą się jej od nowa nauczyć. 

Nadawanie zmianie sensu
Dr Brené Brown z Uniwersytetu w Houston mówi, że to, co prowadzi do prawdziwej transformacji będącej wynikiem zmian, to świadome przechodzenie przez turbulentne emocje i poznawcze zakrzywienia postrzegania rzeczywistości. Świadome unikanie pułapek, w które tak łatwo wpaść. Wyniki jej badań nie pozostawiają złudzeń: emocje trzeba przeżywać, a umysł uwolnić od kreowania tzw. gównianych pierwszych szkiców (ang. shitty first drafts), które są bardziej tworem wyobraźni niż zestawem faktów. Czyli nie udajemy, że się nie boimy, że nie złości nas to wszystko i nie frustruje. Jako szef, rodzic, kobieta, mężczyzna przyznajemy przed sobą i innymi, że też nam może być ciężko. Nie tłumimy emocji, ale pozwalamy im wybrzmieć. A pułapki umysłu omijamy, weryfikując prawdziwość kreowanych w głowie szkiców. Sprawdzamy, co jest faktem, a co założeniem. W większości przypadków, szczególnie w procesie intensywnych zmian, faktów mamy mało, założeń całą listę. Kiedy uda się nam zaakceptować emocje, zweryfikować myślenie i pogodzić się, że zmiana po prostu się dzieje i nic jej nie zatrzyma, przechodzimy do ostatniego etapu, czyli rewolucji oraz nadawania zmianie sensu. Są to o rewolucje na małą skalę i na dużą skalę oraz zmiany zachodzące w nas samych i w zewnętrznym świecie. Nasze mikro- i makroświaty ulegają transformacji, odkrywając przed nami nowe oblicza nas samych. Okazuje się, że całkiem nieźle potrafimy pracować z domu, że potrafimy gotować, a nawet, że potrafimy spędzać święta choć niby w oddaleniu, to jednak w większej bliskości. Rodzimy się na nowo my sami, ale nie tylko. Nową odsłonę mają też nasze rodziny, relacje i całe społeczności. Zmiana ma swoją ciemną stronę, ale umożliwia nam również spełnianie marzeń, zaprasza do odwagi i mobilizuje do podejmowania wysiłku, który ma nas zaprowadzić gdzieś dalej. Taka jest właśnie jej moc: moc transformacji, moc narodzin. Warunek jest jeden: trzeba pozwolić prowadzić się jej w tym tańcu zwanym życiem, bo ona lepiej niż my zna kroki.


Focus Coaching czerwiec–sierpień 2020