Myślisz, że jestem gruba? – Nie. – A gdybyś miała opisać moje ciało? – Nie wiem, jakich słów użyć. Może powiedziałabym: „Jest trochę masywne”? 
– Masywne? To brzmi, jakbym była głazem – zaczyna się dialog otwierający film dokumentalny „Grubaski na front” (tytuł oryginalny „Fat Front”), który można obejrzeć na platformie vod.mdag.pl. Cztery Skandynawki o wadze wykraczającej grubo ponad to, co zwykliśmy uważać za społeczną „normę”, przedstawiają punkt widzenia na swoje życie, które otoczenie postrzega głównie przez pryzmat ich tuszy. Kiedy głos spoza kadru nadal drąży temat (– Przysadziste? – Nie jestem przysadzista. – A okrągłe? – Pasuje do bałwana), wybucha oczyszczający śmiech. Konkluzja jest oczywista: nie da się niczym innym zastąpić słowa, które z takim trudem przechodzi przez gardło. – Po prostu taka jestem. Jestem gruba – mówi Marte Nyman (na zdjęciu obok). W filmie widzimy ją, gdy staje na szczycie góry i wykrzykuje: „Słyszysz mnie świecie?! Jestem gruba i ani trochę mnie to nie rusza!”.
 
Możecie mnie pocałować 

„A powinno” – chętnie dodaliby „życzliwi”, być może nawet ci sami, którzy unikają słowa „gruba”, choć nie mają problemu z innymi przymiotnikami określającymi wygląd, takimi jak wysoka, niski, chuda czy krępy. Co takiego jest w słowie „gruba”, „gruby”, że odruchowo je wykreślamy? Jakie dodatkowe znaczenia niesie?  Pytanie retoryczne, bo przecież dobrze wiemy, dlaczego gryziemy się w język. „Gruby” to obelga. Od dzieciństwa mamy to wdrukowane – w filmach, reklamach, mediach i książkach grubi bohaterowie męscy są poczciwymi, pozbawionymi samodyscypliny obżartuchami, w najlepszym wypadku obdarzonymi poczuciem humoru. A kobiety? Ooo, dla nich jest przeznaczone osobne miejsce w piekle ocen: zaniedbane. Ich obecność w mediach społecznościowych, postrzegana jako „ofensywa” pod szyldem #bodypositivity i #ciałopozytywność, wciąż budzi mieszane uczucia. Bo dlaczego, zamiast „wziąć się wreszcie za siebie”, tańczą, skaczą, epatują na Instagramie oponkami na brzuchu? 
– Część ludzi twierdzi, że promujemy otyłość i niezdrowy styl życia. A my po prostu żyjemy. Żądamy jedynie, by każdej osobie należał się taki sam szacunek niezależnie od wyglądu – mówi ELLE jedna z bohaterek „Grubaski na front” Wilde Siem. – Problemem nie jest bycie grubym – przekonuje Norweżka, którą pod nickiem @happykropp obserwuje na Instagramie blisko 13 tysięcy osób. – Problemem jest to, jak społeczeństwo traktuje grubych. 

A społeczeństwo, czym od lat 80. zajmuje się socjologia ciała, patrzy na nie jak na wskaźnik stylu życia. Poddaje ciało interpretacji, wartościuje, klasyfikuje. I wystawia ocenę na wzór hotelowych gwiazdek. Im więcej kilogramów, tym gorsze miejsce w rankingu. – Nie należy ci się szacunek, jesteś leniwy, nic nie osiągniesz, bo nie potrafisz nad sobą zapanować – streszcza badania oddające stosunek do grubych Justyna Marszałkowska- Jakubik, absolwentka dietetyki na akademii medycznej, która prowadzi poradnię Zdrowo Najedzeni. Dwa lata temu głośny był post polskiej lekarki, która na swoim koncie na Facebooku opisała ludzi podróżujących z nią statkiem wycieczkowym, bo „rzuciła jej się w oczy pewna dysproporcja”: „O  ile faceci wyglądali niczego sobie, o tyle ich partnerki były po prostu grube. A mówi się, że kobiety bardziej dbają o wygląd. I tak się zastanawiam, czy oni takie lubią? Czy im to zwisa? A może boją się zwrócić uwagę, że coś poszło nie tak?”. Dziś, na skutek fali krytyki, z jaką spotkał się wpis, nie ma śladu po profilu lekarki, która szybko przeprosiła. Nie ona jedna. Przepraszała i Ewa Chodakowska, która skrytykowała na Instagramie grubą rodzinę, jedzącą na stacji benzynowej hot dogi, i Agnieszka Kaczorowska-Pela, która zabłysnęła wpisem o modzie na brzydotę, upatrując jej źródła w „zbyt skrajnym pojmowaniu takich haseł jak #bodypositivity”. 

Tymczasem, jak zauważa Justyna Lis, prowadząca na Instagramie konto pod hasłem „Nauczę Cię patrzeć na swoje ciało łaskawiej”, kobiety są spragnione normalności i widoku osób, które nie wpędzają je w kompleksy swoim perfekcjonizmem. Takich, które nie tylko mają „nogi do nieba”, lecz także nogi jak kolumny. Nie tylko bicepsy, ale i obwisłe ramiona. Nie tylko żelazne uda, lecz także cellulit. – Kiedy mam okres, a brzuch robi się jak piłka i nie mieszczę się w swoje ulubione spodnie, daję sobie na luz. Ciało ma prawo się zmieniać i to nie powód, żeby się gorzej czuć – podkreśla Justyna Lis, która na swoim profilu, obserwowanym przez 64 tysiące osób, często fotografuje się w dwóch ujęciach. Jedno jest wystudiowane, drugie wydobywa to, co najczęściej kasujemy lub przepuszczamy przez filtr, nie chcąc, by ktoś pomyślał: „Grubo!”. – Główne przesłanie mojego profilu jest takie, by nie traktować wyglądu priorytetowo – tłumaczy Justyna, zaznaczając, że tak rozumie tzw. ciałoneutralność, z którą się identyfikuje. 
Ta szczytna idea na pewno nie dotarła do siłowni, na której wisiał plakat krążący po internecie: „Tego lata chcesz być syreną czy wielorybem?”. Trafnie skomentował taką narrację James Corden, aktor i gospodarz talk-show: „Gdyby wyśmiewanie grubych ludzi powodowało ich chudnięcie, w szkołach nie byłoby grubych dzieci”. Corden niejeden raz podkreślał, że fatfobiczne uwagi – którym sam też stawiał czoło – powodują tylko jedno: zawstydzają. „Nie zapominajmy o tym, jak wygląda życie większości ludzi. Nie zapominajmy, jak piekielnie bywa ciężkie. I może jedynym kęsem radości w tym życiu jest pie… y, tani hamburger”, stwierdził, zaznaczając, że nie, grubi ludzie nie są głupi, i zdają sobie sprawę z tego, co jest dla nich zdrowe, a co nie. Wilde Siem wrzuciła na swoje konto instagramowe taki dialog: „Społeczeństwo: »Otyłość to czynnik ryzyka«. Ja: »Pocałujcie mnie w  mój tłusty tyłek«. Wasza dyskryminacja to czynnik ryzyka” . 

Doprowadza mnie do białej gorączki,  że komentujący w internecie mają się za specjalistów w każdej dziedzinie i na podstawie 
jednego zdjęcia wiedzą, jaki ktoś prowadzi tryb życia i co powinien zrobić, żeby schudnąć
 
 

Dieta w ogniu
Silne emocje towarzyszyły idei body positivity, zanim jeszcze zyskała hashtag i swoją platformę w mediach społecznościowych. W 1967 roku, podczas pierwszej demonstracji pod tym hasłem w nowojorskim Central Parku, w ruch poszły zapalniczki – protestujący spalili poradniki dietetyczne. Potocznie body positivity kojarzy się z walką o szacunek dla ciała w każdym rozmiarze, ale u zarania legło przeciwdziałanie stygmatyzacji ludzi otyłych, systemowe wykluczenie, jakiego doświadczali, starając się np. o pracę. W drugiej połowie lat 90. w Stanach Zjednoczonych powstała też organizacja o nazwie The Body Positive. To czasy zachwytu możliwościami Photoshopa, kiedy od lansowanych przez kulturę masową standardów urody nie było żadnych wyjątków. Jedną z ofiar tego wzorca padła Stephanie Sobczak, która zmarła w wieku 36 lat na skutek źle wszczepionego implantu piersi. Jej siostra Connie, która zresztą wraz ze Stephanie zmagała się z zaburzeniami odżywiania, założyła The Body Positive do spółki ze swoją psychoterapeutką Elizabeth Scott. Tak naprawdę nie chodziło wyłącznie o wagę. Chodziło o życie bez ciągłego poczucia winy, wyzwolenie się z  presji wdychanej od dzieciństwa jak powietrze: „Bądź szczupła, stosuj diety, rzeźb ciało, depiluj się, maluj i – a jakże – akceptuj siebie”. „Na naszych oczach trwa i radykalizuje się coś, co popularnie określa się jako »kult ciała«, dokonuje się chyba największy z dotychczasowych przewrotów kulturowych dotyczących człowieka i cielesności” – pisał w drugiej połowie lat 90. Zbigniew Libera, którego cytuje w swojej książce „Socjologia ciała” prof. Honorata Jakubowska. W Polsce dopiero rozkwitały siłownie, w USA już umierały kobiety. Sobczak i Scott chciały stworzyć przestrzeń, w której wszyscy czuliby się bezpiecznie bez względu na rozmiar, wygląd czy kolor skóry. Uznały, że dopiero na tym fundamencie można rozmawiać o zdrowiu, a  nie wówczas, gdy człowiek non stop czuje się gorszy, wytykany palcem, punktowany. 

– Już nie mogę wytrzymać tej „napiny” na ciało! – wybucha trzydziestoparoletnia znajoma, kiedy rozmawiamy o tym, że ciałopozytywność budzi kontrowersje. Nie nazwałabym jej grubą, szczupłą pewnie też nie, jest po prostu OK. Ona jednak mówi: – Zawsze myślałam o sobie, że jestem gruba. I przez całe życie przeglądałam się w oczach innych, a gdy dorosłam – szukałam akceptacji u mężczyzn. Szybko wyszła za mąż, urodziła dwoje dzieci, od niedawna chodzi na terapię. Twierdzi, że wyleczyła się z chorego stosunku do ciała. Dlatego kiedy podczas cotygodniowej sobotniej przebieżki z grupą biegaczy zatrzymali się przy billboardzie odzieżowej marki, a trener zaczął krytykować modelkę size plus, zatrzęsło nią: – Jego zarzuty sprowadzały się do tego, że ruch body positivity to oszustwo i mydlenie oczu, bo jak można się chwalić nadwagą, wiedząc, że to igranie z chorobami? Cukrzycą, miażdżycą, nadciśnieniem. Wk... ł mnie nieprawdopodobnie – nie przebiera w słowach. – Przecież nikt nie napisał na tej reklamie: „Bądź gruby i choruj”. Mam koleżanki, które jedzą w fast foodach, balują w weekendy i są szczupłe – dlaczego ich nikt się nie czepia? 
– Czas już wyjść z tej narracji i przestać powielać głupoty o promocji otyłości – dodaje Justyna Lis. – Czy prezentacja osób z niepełnosprawnością to ich promocja? No nie! Tak samo jak pokazywanie osób z anoreksją nie jest promowaniem zaburzeń odżywiania – przekonuje. Ola Kisiel – dziennikarka, a na Instagramie ciałoakceptująca @kisielle – uważa, że słowa trenera to przejaw troski, którą można o kant d... y rozbić: – Takie upraszczanie i moralizowanie niezwykle mnie denerwuje, bo pokazuje, że się tego grubego człowieka traktuje jak intelektualnie niedorozwiniętego. Że go trzeba pouczać, paluszkiem pokazywać. Poczciwy, głupiutki grubasek.

To niezwykłe, jakim autorytetem w kwestii otyłości są lekarze w kraju, który ogólnie ma ich w głębokim poważaniu. W każdym innym temacie to »konowały«, ale jak trzeba, z przeproszeniem, doje… ć grubej osobie, to się ich wtedy wyciąga.

To moja sprawa
„Żyję w tym ciele, w tym świecie i nienawidzę sposobu, w jaki świat nazbyt często reaguje na to ciało” – pisze w książce „Głód” Amerykanka o haitańskich korzeniach, Roxane Gay. W najcięższym momencie swojego życia ważyła 261 kilogramów. W „Głodzie” w surowy i wstrząsający sposób opisuje historię destrukcji 46-letniego dziś ciała. W dzieciństwie kochanego przez rodziców, u progu dorastania zgwałconego przez znajomych chłopaka, w którym była zakochana. Historię ciała rosnącego w oczach („jadłam, jadłam i jadłam, w nadziei, że jeśli zrobię się wielka, moje ciało będzie bezpieczne”) i maltretowanego dietami, znoszącego sarkastyczne komentarze, wreszcie uratowanego operacyjnie od niechybnej samozagłady. „To pamiętnik (mojego) ciała, ponieważ raczej częściej niż rzadziej opowieści ciał takich jak moje ignoruje się, odrzuca lub wyszydza. Ludzie widzą takie ciała jak moje i czynią pewne założenia. Myślą, że znają »dlaczego« mojego ciała. Nie znają” – pisze Roxane Gay, eseistka i wykładowczyni. Echo jej słów słychać w wypowiedzi Marte, innej bohaterki „Grubaski na front”, która stwierdza w filmie: „Nie macie prawa do wiedzy o mojej tuszy”. Mówi, że nigdy nie napisze na Instagramie, dlaczego jest gruba. To jej prywatna sprawa. Kiedy się dzielę wrażeniami z „Głodu” 
z Olą Kisiel, odpisuje w SMS-ie: „Też czytałam na raty”. Książka ścina z nóg. Trudna lektura, zwłaszcza dla mamy, a Ola jest nią dla kilkuletniego synka oraz dwojga dzieci swojego partnera. Motto jej osobistego bloga na Instagramie: „Pokażę ci, jak się od siebie odwalić i polubić się z ciałem i resztą siebie”. Oprócz zdjęć bez filtrów z psem, dziećmi, zamieszcza sporo haseł, takich jak: „Uszanuj swoje ciało, gdy czujesz jego sprzeciw”, „Mamo, nie musisz odzyskać ciała sprzed ciąży. Bo nigdy go nie straciłaś” czy wreszcie „Załóż ten cholerny strój i idź cieszyć się latem”. To ostatnie jest pokłosiem wiadomości, które dostaje: „Zawsze chciałam nauczyć się pływać na desce, ale nie mieściłam się w piance”. Albo: „Boję się, że jak pójdę na ściankę wspinaczkową, to nie będzie dla mnie uprzęży”. – To są realne obawy, bo żyjemy w świecie skonstruowanym dla szczupłych – przekonuje Ola Kisiel. Nagrywa sporo stories na Instagram, a po naszej rozmowie muszę przyznać: ma gadane. Ale też zacięcie edukacyjne. Tłumaczy: – Ciałopozytywność jest w tej chwili ruchem politycznym. Stawia w centrum osoby najbardziej dyskryminowane, przeciwstawia się objawom opresji związanym z tym, że np. nie możesz się ubrać w sieciówce, jeśli nosisz rozmiar powyżej 46. Jest o potrzebie systemowych zmian. A ciałoakceptacja jest o jednostce. Że lubisz siebie, może nawet kochasz, ale nie ma takiej porcji miłości, która by sprawiła, że dyskryminacja grubych osób minie – dodaje. Jest przekonana, że to nie grubość zabija, ale właśnie fatfobia – niechęć, a nawet nienawiść do osób otyłych. 
Dowody? Relacje z gabinetów lekarskich. Albo ich brak, bo kobiety nie zgłaszają się z oznakami choroby z obawy przed ocenianiem, wyśmiewaniem, poniżaniem. Bo już wcześniej kiedyś usłyszały: „Nic nie poradzę, dopóki pani nie schudnie”. Albo: „Nic nie możemy zrobić, bo nie mieści się pani do tomografu”. Wilde Siem mówi, że sama wprawdzie nie doświadczyła odmowy pomocy medycznej, ale w kręgu znajomych ma wiele takich osób, jedna z nich zmarła na raka żołądka. Swój przykład dorzuca dietetyczka Justyna Marszałkowska-Jakubik. Otyła kobieta poskarżyła się, że ginekolog zamknął przed nią drzwi gabinetu w Warszawie. Z pewnością nie ważyła 200 kilogramów, a tyle według danych technicznych wynosi maksymalne obciążenie fotela. Dlatego Ola Kisiel mówi: – Fatfobia to moim zdaniem ostatnia w pełni legalna dyskryminacja, bo przyznać, że jest się rasistą czy mizoginem już trochę głupio. A fatfobem można być w majestacie prawa i jeszcze czynić z tego atut. – Dodaje: – Mam taką kontrowersyjną tezę. Myślę, że moje mówienie o ciałopozytywności i ciałoakceptacji jest dla wielu ludzi bardziej strawne dlatego, że żyję w dość normatywnym ciele. Gdybym nie ważyła 77 kilogramów, tylko 177, to gwarantuję, że byłabym zalana taką falą hejtu, że bym się spod niej nie podniosła.

Wyzwoliłam się z poczucia, że siebie nienawidzę. Czasem to się jeszcze wkrada, gdy jestem zmęczona lub zestresowana, ale umiem sobie wytłumaczyć, że tego dnia po prostu gorzej się czuję i nie ma to nic wspólnego z wyglądem

Ćwiczenia z wdzięczności
Gdyby „kontrowersje” wokół ciałopozytywności, sprowadzające się do paru powtarzalnych formułek, zastąpić rzeczowymi argumentami, może łatwiej byłoby znaleźć wyjście z błędnego koła napędzanego dyskryminacją systemu i poczuciem opresji jednostki. A przecież to, co jemy i jak dużo się ruszamy, to ledwie dwa spośród około setki czynników mających wpływ na wagę (pozostałe to m.in. czynniki genetyczne, zdrowie psychiczne, długość snu). – Są osoby, które jedzą jak w zegarku, a mimo to mają nadwagę. Z drugiej strony można mieć fatalne wyniki badań, będąc szczupłym na zewnątrz, ale »grubym w środku« – zauważa Justyna Marszałkowska-Jakubik, dodając, że to teraz częste wśród jej pacjentów i dotyczy osób, które „mogą zjeść wszystko”. – Mają szybką przemianę materii, ale jak się zrobi badania, to widać cholesterol wystrzelony w kosmos, otłuszczone narządy wewnętrzne, insulinooporność. Cierpią na choroby cywilizacyjne, które przypisujemy wyłącznie ludziom grubym, i to jest problem. Szczupły nie zawsze znaczy zdrowy – przekonuje dietetyczka. To, że dyskusja o zdrowiu i cielesności jest sprowadzona do kilogramów, uważa za „ból naszych czasów”. Które i tak złagodniały w stosunku do tego, co niosły lata 90., kiedy mowy nie było chociażby o modelkach size plus w reklamach mainstreamowych marek. Na nowo definiujemy kulturowe wzorce, w których jak w lustrze przeglądają się kolejne pokolenia. Do lamusa odchodzi wskaźnik BMI, pokazujący tylko i wyłącznie stosunek wagi do wzrostu. – Nie ma przymusu, by ważyć tyle, ile wskazuje tzw. analizator składu ciała – przekonuje dietetyczka. – 20 kilogramów więcej, jeśli ktoś się z tym dobrze czuje, też jest w porządku. Szczęście nie kryje się w sałatce warzywnej, a rozmiar S nie spowoduje, że poczujemy się spełnieni i zaczniemy żyć na sto procent – uważa. Wilde Siem mówi, że nauczyła się nie utożsamiać poczucia wartości z wyglądem, ale zajęło jej to lata. Dopiero miesiąc temu kupiła pierwszą w swoim życiu książkę kucharską. – Nigdy nie nauczyłam się dobrze gotować, bo czułam, że w ogóle nie powinnam jeść – mówi. Na jednym z instagramowych zdjęć wystawia twarz do słońca i pyta: „Co jest lepsze od pływania i słońca dla zdrowia?”. Ola Kisiel: – Robię sobie ćwiczenia z wdzięczności. Zastanawiam się, za co jestem mojemu ciału wdzięczna, i dochodzę do wniosku, że za mnóstwo bzdur, które bierzemy za pewnik. Za to, że mogłam się dobrze wyspać. Za to, że mogę głaskać swojego psa i rzucać mu piłkę. Za to, że mogę w gorący dzień wejść do chłodnego morza. Być może obie znalazły sposób na pułapkę, o której pisze Roxane Gay w „Głodzie”: „Moje ciało jest klatką mojego własnego wyrobu. Wciąż próbuję znaleźć drogę wyjścia”.

ELLE Polska 11/2021