Nadmierna bliskość w związku zabija pożądanie – twierdzi w swojej ostatniej książce „Inteligencja erotyczna” Esther Perel, belgijska psychoterapeutka, która bada napięcie między potrzebą wolności a bezpieczeństwa. Wspomina, że zna mnóstwo par, które rozpoczynają terapię zdaniem: „My się naprawdę bardzo kochamy, a nasz związek jest bardzo udany, tylko że nie uprawiamy seksu”. Pan ma podobne obserwacje?

DR ROBERT KOWALCZYK: Rzeczywiście najczęstszym problemem, z którym pary zgłaszają się do mojego gabinetu, jest to, co Perel nazywa poetycko „śmiercią namiętności”, a ja bardziej prozaicznie „zaburzeniami pożądania”. Tyle że ten problem zwykle nie ma jednego źródła. To jest raczej konstelacja wielu różnych przyczyn pochodzących z czterech obszarów. Pierwszy – nazwijmy go roboczo psychologicznym – to m.in. nasz typ osobowości, poziom samooceny, doświadczenia z dawnych związków. Drugi – obszar socjologiczny – jest tym, czego zostaliśmy nauczeni w procesie socjalizacji. Chodzi np. o przekonania na temat tego, jak kobieta i mężczyzna powinni zachowywać się w łóżku. Trzeci to somatyka – wszelkie problemy zdrowotne, które mogą wpływać na życie erotyczne. Czwarte pole dotyczy relacji, którą tworzymy: jak w tym układzie rozwiązujemy konflikty, jakie role przyjmujemy. To, co dzieje się w tych obszarach, może też sprawić, że bliskość – przeważnie uznawana przecież za pozytywny stan, zapowiedź lub oznakę czegoś wyjątkowego, a nawet swego rodzaju legitymizację seksu – też może być kłopotliwa. 

Brzmi dość enigmatycznie. 
Może być np. tak, że ktoś ma tzw. pozabezpieczny styl przywiązania i kiedy tylko traci partnera z oczu, zaczyna się bać, że zostanie porzucony, więc dąży do tego, żeby spędzać z nim jak najwięcej czasu, wiedzieć, gdzie jest, z kim i o czym rozmawia. To, co nazywa pragnieniem bliskości, w rzeczywistości jest więc chęcią uzyskania kontroli nad drugą osobą. Z kolei ktoś, kto ma zaburzenia depresyjne, może mieć dużą potrzebę bycia blisko partnera, bo dzięki temu czuje się bezpiecznie. 

Rozumiem, że coś, co mylnie nazywamy bliskością, a co w rzeczywistości jest kontrolą, źle wpływa na pożądanie. Ale dlaczego bliskość, która wyraża się w zaufaniu, intymności, czułości, miałaby psuć życie seksualne?
Na początku romantycznego związku proces zbliżania się partnerów do siebie wpływa wręcz katalizująco na życie seksualne. Jest wiele tajemnic do odkrycia i namiętności. Razem eksplorujemy seks w poszukiwaniu kolejnych szczytów. Gdy już na tym wierzchołku jesteśmy, zaczynamy się rozglądać i zastanawiać, co dalej. Stopniowo odkrywamy, jaki jest partner – on się urealnia, staje się osobą z krwi i kości, wnosząc do związku wszystkie problemy, które z tą krwią i kośćmi są związane. Wtedy, o czym czasem słyszę w gabinecie, przestaje być pociągający. Z mojego doświadczenia terapeutycznego wynika, że często chodzi o problem z budowaniem życia seksualnego na symbiotycznej bliskości. To wynika m.in. z procesu socjalizacji, który przeszliśmy. Proszę zwrócić uwagę na to, że w mainstreamie seksualność jest niemal wyłącznie w zestawieniu z ekscytacją nowością i mocnymi doznaniami. Bliskość zaś jest pokazywana jako charakterystyczna dla innego typu relacji. 

Macierzyńskiej, siostrzanej, przyjacielskiej…
Tak, i potem słyszę w gabinecie: „Na początku był szał, chcieliśmy wszystko razem wypróbowywać, a teraz się krępujemy”. Bliskość włącza nam np. uczucia rodzicielskie i pojawia się problem, bo z rodziną się przecież seksu nie uprawia. Czasem, kiedy rodzi się dziecko, mężczyzna przestaje czuć pożądanie do kobiety, bo widzi w niej głównie matkę. Zdarza się też, że świeżo upieczona mama odsuwa partnera od opieki, tak jakby on nie był w stanie temu podołać. Zaczyna nawet mówić, że ma w domu dwójkę dzieci.

Kobietom zdarza się mówić: „Z facetami jak z dziećmi”.
To prawda. I ta infantylizacja, nadmierna troska – taka właśnie matczyna – negatywnie wpływają na życie erotyczne. Myślę więc, że ważne jest przepracowanie swoich przekonań na temat tego, co oznacza dla nas bliskość i gdzie ma swoje granice. Kluczem jest rozmowa na ten temat. Niestety, podczas terapii często wychodzi brak dobrej komunikacji między partnerami. Niby to takie oczywiste, że trzeba o nią zadbać, a mimo to wciąż wielu ludzi tego nie robi. Kiedy więc jedna osoba zauważa, że zaczyna się tej drugiej krępować, zamiast o tym porozmawiać, milczy, bo nie chce burzyć sielanki. 

Ale gdzie jest ta granica, po której przekroczeniu bliskość zaczyna zagrażać życiu seksualnemu? A może niebezpieczne są jakieś formy jej manifestacji?
Niebezpieczna jest ustawiczna obecność. Pandemia była dla wielu osób okazją, by się o tym przekonać. Przez ostatnie lata borykaliśmy się z brakiem czasu, a lockdown nam go podarował. I wiele osób się tym zachłysnęło. Zyskaliśmy czas, który wcześniej traciliśmy na dojazdy, a niektórzy w ogóle z racji na charakter pracy nie mogli jej wykonywać zdalnie i mieli całe dnie do dyspozycji. Kręciliśmy humus, jedliśmy śniadania w piżamach, ćwiczyliśmy – wszystko razem. Wielu moich pacjentów miało takie właśnie doświadczenie ciągłej obecności i przekonało się, że to się nie sprawdza. Po pewnym czasie pojawiło się wkurzenie, a nawet panika: „Nie wiem, co się dzieje, ale nie mogę znieść tego, że mój mąż wciąż jest obok”, „Lubiłem, kiedy żona wracała z pracy w kostiumie i szpilkach. Nie wiedziałem, o czym opowie, co robiła przez cały dzień. To mnie pociągało. Teraz mi tego brakuje”. Dlatego ludzie zaczęli uciekać z domu. Na początku pandemii z braku innych możliwości głównie w sport. Próbowali odzyskać równowagę między ilością czasu spędzaną z partnerem i solo. Tego balansu potrzebują wszystkie pary, ale dla każdej będzie on wyglądał inaczej. Dlatego książki Perel nie traktowałbym jak dekalogu, tylko raczej jak relację z pracy terapeutycznej i inspirację do przemyśleń. Przede wszystkim jest potrzebna uważność na siebie i partnera. My dziś jesteśmy w tej trudnej sytuacji, bo jeśli chodzi o seksualność, musimy niemal wszystko ustalić sobie na nowo. Większość wcześniejszych przekonań zostało zakwestionowanych. I ogólnie dobrze, bo wiele spośród nich było bardzo opresyjnych, ale niektórych mądrości ludowych bym jednak nie odrzucał.

Na przykład?
Chociażby takiej, że „partner nie jest spowiednikiem”. Zdarza się, że jedna osoba wymusza na drugiej: „Powiedz mi, powiedz, o czym rozmawialiście na spotkaniu, ja ci przecież wszystko mówię”. Więc ja się pytam: „Czy my naprawdę musimy wiedzieć o swoim partnerze wszystko?”.

Pewnie nie. Ale może to oczekiwanie, że partner będzie się dzielił każdą myślą – podobnie jak to, że będziemy robić wszystko razem – nie zawsze wynika z tego, że nam się marzy taki układ, tylko wierzymy, że w dobrym związku tak się właśnie dzieje?
Tak, to już współczesny mit, że partnerzy nie powinni mieć przed sobą tajemnic. Niesłusznie uważamy tajemnicę za coś złego, traktujemy ją jako synonim kłamstwa, nielojalności, dowód na to, że ktoś zrobił coś nagannego. A to właśnie skrajna wylewność, zwłaszcza w sferze seksualnej, bywa bardzo niebezpieczna dla związku. Podam przykład z gabinetu. W trakcie rozmowy o rozkoszy kobiecie wymsknęło się, że jej poprzedni partner miał większego penisa. Ona nie była z tego wcale zadowolona, bo przez to stosunek był bolesny, i powiedziała o tym otwarcie, ale jej obecny partner skupił się wyłącznie na rozmiarze. Tylko to wyznanie zapamiętał. No i klapa. 

Udało się im pomóc?
Myślę, że tak, ale zadra pozostanie. Dlatego jestem przeciwny opisywaniu anatomii byłego partnera i całego seksualnego performance’u, w którym z nim uczestniczyliśmy. To zawsze rodzi porównania. Nawet jeśli na początku nie zareagujemy negatywnie, to potem w kłótni jest pokusa, by do tych wyznań się odnieść: „To wróć do niej, jak ci było tak dobrze”. A już szczególnie ostrożni powinniśmy być, rozmawiając o zdradzie. Lepiej mówić o swoich potrzebach w oderwaniu od wcześniejszych doświadczeń, uogólniać, niż wskazywać konkretne sytuacje.

Perel wspomina o scenie z filmu „Rozkosz”, kiedy podczas terapii bohaterka przyznaje, że udawała orgazmy z mężem, a terapeuta mówi mu: „To ważne, żeby Mary mogła ci wprost powiedzieć, co czuje, i żebyś ty to przyjął”. Pisze, że nie popiera interwencji terapeutycznych, które prowadzą do takiej szczerości.
Myślę, że mogą być ryzykowne, ale trudno to oceniać w oderwaniu od konkretnej pary i procesu psychoterapii. Obserwuję za to powszechną u nieprofesjonalistów chęć używania narzędzi psychologicznych do terapeutyzowania otoczenia. Czasami partner czy partnerka wręcz wcielają się w terapeutę i domagają się: „Powiedz mi, co wtedy czułeś?”. Albo – zwłaszcza jeśli przeczytali wiele poradników – stawiają diagnozę: „Twoja reakcja wynika z tego, że jesteś…”, po czym pojawia się jakaś nazwa z dziedziny psychopatologii. Zresztą dziś co drugi artykuł zachęca do dopatrywania się w zachowaniu bliskiej osoby narcyzmu, zaburzeń borderline czy diagnozowania jej stylu przywiązania. Pacjenci przychodzą bardzo dobrze przygotowani. Mówią np., że ich partner ma taki i taki charakter, a wynika to z deficytów więzi, których źródło tkwi w domu rodzinnym, co powoduje takie i takie problemy. 

To źle?
Terapeutyzowanie i diagnozowanie partnera jest bardzo niebezpieczne. Specjalista ma narzędzia, pozwalające pomóc pacjentom poradzić sobie z uczuciami, które mogą pojawić się w związku z odpowiedzią na różne trudne pytania. Umie nie tylko otworzyć drugą osobę, lecz także ją później poskładać, jak my to w naszym żargonie nazywamy. 

Brak tajemnic to także epatowanie swoją fizjologią. 
Warto pamiętać, że istnieją w naszej kulturze czynności, które nie są uważane za kolektywne i z którymi bezpieczniej jest się nie obnosić. Bodźce wzrokowe należą do tych szalenie mocnych. Nie chodzi o wprowadzanie sztywnych reguł, bo te same sytuacje dla jednej osoby będą odpychające, a dla innej nie, tylko o większą uważność. Jeśli ktoś mówi: „Zamykaj drzwi, kiedy korzystasz z toalety”, jest to wyraźny sygnał, że przekraczamy już granicę, za którą bliskość robi się niebezpieczna. Jeśli my się czegoś wstydzimy, to też nie starajmy się tego wstydu za wszelką cenę pokonać. Mam na myśli sytuacje niezwiązane bezpośrednio z seksem, bo czym innym jest to, że krępujemy się swojej nagości w sytuacji intymnej i nad tym może rzeczywiście warto się pochylić, a czym innym, gdy źle się czujemy, wykonując w obecności partnera czynności pielęgnacyjne. 

Czy wspólny poród też jest ryzykowny? Zwłaszcza jeśli mężczyzna, jak to mówią położne, „zamiast stać przy głowie kobiety, stoi przy nogach”
Są badania, które potwierdzają słuszność zasady, że lepiej „stać przy głowie”. Zaglądanie „wszędzie” może stworzyć ślad pamięciowy, który w sytuacji intymnej będzie wracał, utrudniając współżycie. Czasem mężczyźni mówią: „Ja już przecież wszystko widziałem”, ale nikt z nas nie wie, jak się poczuje i zachowa w danej sytuacji, jeśli nie był w niej wcześniej. 

Załóżmy, że już te granice bliskości przekroczyliśmy i życie seksualne nam się nie układa. Jak je ratować? 
Wyobrażam sobie, że jeśli spędzaliśmy zbyt dużo czasu razem, lekarstwo jest dość proste – możemy czasami wyjść lub wyjechać osobno, zaangażować się w różne pasje itd. 

Czy jeśli jednak padło zbyt wiele słów lub zostało pokazane zbyt wiele, da się jeszcze coś zrobić?
Wierzę, że tak. Nawet jeśli emocje, które towarzyszyły np. wspólnemu porodowi, były wyjątkowo silne i trudne. Przecież z traumą też się pracuje. Tyle że już w gabinecie. Pary często starają się same ratować i idą do sex shopu po różne zabawki, bo usłyszały, że tak warto zrobić. Na hura próbują wprowadzić różne urozmaicenia. Ale bez zrozumienia przyczyny problemu mogą tylko pogorszyć sytuację i skończy się na oskarżeniach: „Ciebie to nawet wibrator nie pobudza”. Dlatego w przypadku przedłużających się problemów z pożądaniem namawiałbym jednak do skorzystania z profesjonalnej pomocy. Wiele przekonań na temat seksualności zostało dziś podważonych. Musimy ustalić je sobie na nowo.

Dr Robert Kowalczyk – na Instagramie @drrobertkowalczyk – jest psychologiem, seksuologiem klinicznym i psychoterapeutą w Instytucie SPLOT w Warszawie. W Radiu TOK FM w każdą niedzielę współprowadzi „SexAudycję” i „SexPodcast”.