„Czasem czuję się jakby biegło za mną stado psów, takich, co to biegają za rowerem na wsi” – mówi Gosia Baczyńska, oprowadzając mnie po swojej pracowni, salonie i butiku. Nie przestaje pracować od półtora roku, od kiedy pokazuje kolekcję w Paryżu, co sezon, podczas tygodnia mody. Jest w oficjalnej selekcji, co brzmi jak oficjalna selekcja filmów na festiwalu w Cannes, ale w świecie mody oznacza ścisłą nominację do Oscara. Najbardziej prestiżowy jest Paryż. Hermetyczny. Snobistyczny. Z nosem zadartym do nieba. Gosia woli Londyn.

Urodziła się w Kępnie, dokładnie 50 lat temu, w sierpniu. Studia na Wydziale Ceramiki we wrocławskiej ASP przerwała na rok, na pobyt w Londynie. Wtedy (początek lat 90.) taki wyjazd był jak podróż na Księżyc. Wcale nie walczyła tam o pieniądze, tylko o przetrwanie. I o świadomość, kim chce być, dokąd ma iść dalej. Po powrocie otworzyła swoją pierwszą wymarzoną pracownię, w suterenie wrocławskiej kamienicy, którą sama wyremontowała. Osiemnaście lat temu założyła firmę, cztery lata później zamieszkała w Warszawie. Od tego czasu jej nazwisko należy do kanonu kilkorga najlepszych w Polsce projektantów mody.

Rozmawiamy długo, w nocy, bo dopiero wtedy możemy. Przez cały dzień załatwiała milion spraw. Jeszcze wieczorem, pomimo że to piątek, musiała ustalić coś z podwykonawcą, oddzwonić na ileś telefonów, odebrać kolejne ileś, coś zaakceptować, czegoś nie. Dopiero z czasem, godzina po godzinie, im dalej w noc, tym ciszej robi się przy ulicy Floriańskiej. Na górze mieści się pracownia. Na poziomie ulicy piękny salon, w którym beton ścian wygląda jak szlachetny kamień. Na wieszakach wszystkie słynne kreacje, które podziwiałam na zdjęciach z paryskich wybiegów. Gosia słynie z perfekcjonizmu, wszystkiego dogląda osobiście.

Nie zawsze ma ochotę odpowiadać na zadawane jej pytania, ale to, co mówi sama, jest jeszcze ciekawsze. Więc jej nie przerywam. Po tym spotkaniu nie mam żadnych wątpliwości, że jest artystką.
 
ANNA LUBOŃ: W środowisku mody mówi się, że u polskich projektantów często widać wpływy światowych kolekcji. Na pierwszy rzut oka można zauważyć inspiracje Céline, Chloe czy Chanel. A u Ciebie zawsze jest tylko Baczyńska.
Gosia Baczyńska: To ogromny komplement. Przygotowując każdą kolekcję, stawiam sobie zadanie i biorę się z nim za łeb. To jest walka. Może trochę będę musiała zmienić swoje podejście do projektowania w kontekście tego, że co sezon robię pokaz w Paryżu. Bo tam też jestem po coś.

Po co jesteś w Paryżu?
Żeby wyjść na świat, zdobyć większy profesjonalizm, skonfrontować się, rozwijać, iść dalej, uczyć się.

Czyli Paryż jest teraz takim wyzwaniem jak kiedyś był dla Ciebie Londyn?
Tak! Nie musiałam jechać do Londynu, to było naprawdę wielkie wyzwanie. Paryż? Też nie musiałam. Łatwiej byłoby usiąść w kąciku, na spokojnie zrobić kilka sukien ślubnych w miesiącu. Ale chyba każdy chce się rozwijać, prawda? Ja tak mam.

Kim są Twoje klientki?
Bardzo różnymi kobietami.

Zwykłe panie?
A co to znaczy „zwykłe panie”? Jak ja nie lubię tego określenia! Często są to kobiety przedsiębiorcze, na stanowiskach menedżerskich. Albo panie pracujące za granicą. W każdym wieku – dziewczyny, które kupują sukienkę na studniówkę, i kobiety 75-letnie.

A Ty w dzieciństwie marzyłaś o pięknych sukniach?
Marzyłam! Właśnie dlatego zaczęłam szyć. Wręcz stroiłam się. Kiedy szłam ulicą, wszyscy się za nią oglądali. Na każdą imprezę szyłam sobie sukienkę. Koleżanki wołały, żeby już iść, a ja jeszcze coś doszywałam albo kończyłam malować buty na odpowiedni kolor. Ale też wykręcałam różne numery. Potrafiłam przebrać się za dziada i zaskoczyć sąsiadów. Wkładałam stary, znaleziony na strychu skafander, przechodzone kozaczki, naddartą czapkę i wyglądałam jak lumpiara. Przebrałam się kiedyś za zakonnicę. Lubiłam odgrywać role. Zdarzało mi się to jeszcze, kiedy mieszkałam w akademiku.

Skąd to się bierze, że dziewczyna z Kępna rozwija się tak artystycznie, że trzydzieści pięć lat później jest gotowa pokazać swoją twórczość w Paryżu? Nie pochodzisz przecież z artystycznego domu?
Nie pochodzę. Ale zawsze miałam głód, pęd do czegoś innego, nieznanego. W Kępnie chodziłam do księgarni w Rynku, jest tam do dziś. Aż mnie ciarki teraz przechodzą, jak ci o tym opowiadam... To było miejsce, jak z innego świata. Sięgałam tam po coś kompletnie dla mnie nowego. Może to już wtedy było to sięganie za daleko? Trochę jak ten wyjazd do Londynu czy Paryża z kolekcjami. Zadomowiłam się w tej księgarni, najbardziej lubiłam sektor o sztuce, z albumami. Kupowałam periodyki, biuletyny o historii sztuki, z których nic nie rozumiałam. Siedziałam też w bibliotece. W Kępnie jest piękny kościół z freskami artysty ze szkoły Mehoffera. Pamiętam taki wieczór, mogłam mieć wtedy kilka lat, jak stałam z mamą w tym kościele, a organista grał przepiękną muzykę, dziś myślę, że Bacha. To była moja edukacja. W pewnym momencie odkryłam dzielnicę, nazywa się Kamczatka, i nieczynną synagogę, klasycystyczną. Lubiłam tam spacerować, czułam, że to tajemniczy świat, wyparty. Tuż za moim domem był cmentarz katolicki, a za nim ewangelicki, porośnięty bluszczem, dwie tajemnicze kapliczki. Jako dzieci chodziliśmy się tam bawić, z duszą na ramieniu.

A bawiłaś się lalkami?
Nie lubiłam. Miałam lalkę, bo wszystkie dziewczynki miały, ale moja leżała zapomniana. Wolałam podwórkowe bandy.

Wyjechałaś z Kępna bardzo wcześnie, do liceum plastycznego we Wrocławiu. Chciałaś się stamtąd wyrwać?
Nawet o tym nie myślałam. Szkołę artystyczną we Wrocławiu podsunęła mi nauczycielka od plastyki. Ja sama nie miałam śmiałości, żeby nawet o tym marzyć. W ósmej klasie pojechałam z koleżanką złożyć dokumenty. Mama pojechała ze mną dopiero na egzaminy. To naprawdę było wydarzenie. Egzaminy! Do Wrocławia! Wrocław wtedy tętnił życiem kulturalnym, działała Wytwórnia Filmów Fabularnych, wszędzie artyści. Dostałam się jako druga w kolejności.
Nie byłam dzieckiem rozpieszczonym, w domu panował raczej surowy chów, wedle zasady: „Musisz sobie poradzić”. Jak pierwszy raz przyjechałam do bursy, dziewczynka z Kępna, zapukałam do pokoju nauczycielskiego i spytałam grzecznie: „Dzień dobry, czy mogłabym wyjść na spacer?”. Zdziwienie, że pytam. To był ostatni dzień sierpnia, świeciło słońce, szłam sama w wielkim mieście, moje pierwsze mocne wspomnienie z Wrocławia. Teraz sobie uświadomiłam, że to był też pierwszy wyjazd z domu, w nieznane.

Byłaś wtedy jeszcze dzieckiem?
Pannicą. Nosiłam botki na szpilce, z lekkim czubem. Płaszcz melanż, mama mi zrobiła na drutach, efektowny. Wyglądałam na dużo starszą, na osiemnaście lat. Byłam trochę zahukana, ale nadrabiałam nastawieniem. Zawsze miałam w sobie ten dualizm.

Co w pracy projektantki mody dały Ci studia na Wydziale Ceramiki i Szkła?
Wbrew temu, co sobie można wyobrazić, to nie były tylko studia, które uczyły robienia filiżanek – w tym akurat jestem słaba. Tworzyłam duże formy rzeźbiarskie, przestrzenne projekty. Studiowałam również malarstwo. Te studia dały mi dobre, wszechstronne wykształcenie. Nauczyły mnie, jak wytyczać plan i jak go realizować. Pracę dyplomową wymyśliłam sobie taką, że nic do niej nie było, żadnych materiałów, opracowań, ani gotowych bibliografii. Analizowałam związki między modą i sztukami plastycznymi w różnych epokach.

Dużo Cię kosztują emocje?
Dużo. Na dodatek mam bardzo mocny głos. I pracuję głosem jak nauczycielka. Ciągle gadam, wydaję polecenia i dyspozycje. Męczy mnie to już. Są takie chwile, kiedy wydaje mi się, że nie wypowiem ani słowa więcej, że już nie mogę.

Pokazy w Paryżu to dla Ciebie wielki stres, czy z każdym kolejnym jest już łatwiej?
Przez półtora roku pokazalam cztery kolekcje. Działam jak w transie. Wszystko odbywa się w straszliwym tempie. Na ostatnią kolekcję miałam cztery i pół miesiąca. Po drodze były święta Bożego Narodzenia, Nowy Rok, czas, kiedy nikt nie pracuje. A przecież trzeba zamówić tkaniny, zrobić warianty handlowe, opracować logistykę, przygotować lookbooki, samo uszycie to najmniejszy problem. Jak już mam tkaniny, to się mogę bawić. A zdarza się, że jakaś tkanina przychodzi na cztery dni przed pokazem. Ciągle się uczę, od czasu, kiedy pokazuję kolekcje w Paryżu, wciąż dowiaduję się nowych rzeczy. Paryż jest bardzo nieprzystępny i drogi, mam na myśli organizację pokazu. Trzeba znać tamtejsze kody, a ja ich jeszcze nie znam. Wolę Londyn.

Fragment wywiadu pochodzi z książki Anny Luboń MISTRZYNIE, wyd. Burda.

Fot.materiały prasowe

Więcej kobiecych wywiadów znajdziesz na Kobieta.pl >>

Social woman w świecie prawa 

Justyna Kopińska - jej ludzkie historie