Gdy oglądałam serial „Absolutni debiutanci”, w głowie kołatał mi inny obraz – „Niewinni czarodzieje” w reżyserii Andrzeja Wajdy. Ci czarodzieje jeszcze się zdarzają?
MARTYNA BYCZKOWSKA: Tak. Ale czy potrafią się przebić przez nadmierną liczbę bodźców? Bycie niewinnym, twórczym czy ambitnym już nie wystarczy. Żałuję tego. Kiedyś, gdy ktoś miał charyzmę i talent, budowały się wielkie kariery. Czarodziejami są dzisiaj dla mnie reżyserzy Ruben Östlund czy Yórgos Lánthimos. Uwielbiam obserwować ludzi, którzy z autorskiego kina trafiają do mainstreamu. A coraz rzadziej się to dzieje, bo wszystkiego jest za dużo. Czasami to przytłaczające.

Czujesz się przytłoczona?
Jak pewnie większość ludzi. Doceniam fakt, że mam tyle możliwości, wszystko, czego szukam, znajduję w internecie. Ale czuję się przebodźcowana. Próbuję skupić się na jakichś pomysłach, na filmie, a nagle zaczynam się zastanawiać nad pieniędzmi, nad widzem, nad tym, po co mam to robić, skoro wszystko już było. Takie myśli przytłaczają. Potem wracam do punktu wyjścia i przypominam sobie, że choć być może wszystko już było, to żadna historia nie została jeszcze opowiedziana przeze mnie. Więc jeśli marzę o jakimś projekcie, robię to.

Od zawsze dbałaś o marzenia?
Moje marzenia często zamieniają się w cele. Dbanie o marzenia jest w moim przypadku ich afirmowaniem. Aktorstwo było jednym z nich – ale to nie jest mój szczyt.

Więc co jest dalej?
Chcę móc występować w wartościowych produkcjach, decydować, w czym zagram, pracować z reżyserami, którzy zapraszają mnie do swojego świata. Czuć się w nim twórcą, a nie odtwórcą.

Produkcje, w których dotąd się pojawiałaś – „Absolutni debiutanci” czy „1670” – trzymają wysoki poziom. Czujesz w tym sprawczość?
Na tym etapie nie ja wybieram projekty, ale one wybierają mnie. Moja sprawczość polega na tym, że gdy przychodzi dobry scenariusz, to walczę, staram się dostać tę rolę. 

Pierwiastek walki i rywalizacji narodził się w Tobie w dzieciństwie, gdy trenowałaś pływanie?
Sport sprawia, że jesteś wychowywana w duchu rywalizacji. Ale ja myślę o nim nie tylko w ten sposób. Wpoił mi higienę pracy, dyscyplinę – trenowałam, dobrze się odżywiałam, wysypiałam. Staram się powtarzać to dziś na planach zdjęciowych czy w teatrze. Wytrwanie w dyscyplinie nie jest łatwe. 

Ty jesteś zdeterminowana – planujesz przerwy między zdjęciami.
To kwestia wyrobienia w sobie nawyku. Mamy czasami fałszywe wyobrażenie o świecie filmu, wydaje się nam, że aktor to osoba, która imprezuje, przychodzi na castingi skacowana i wygrywa role, bo jest sobą. Sama w to kiedyś wierzyłam, co było idiotyczne! I zdarzyło się, że poszłam na casting, nie do końca znając tekst, bo chciałam być spontaniczna, po czym usłyszałam: „Dlaczego nie nauczyłaś się tekstu?”. Teraz dyscyplina daje mi poczucie bezpieczeństwa. Przerwa po każdym projekcie pozwala odpocząć psychicznie. 

W życiu też jesteś zdyscyplinowana?
Bardziej się pilnuję na planie zdjęciowym, bo wiem, że mam zobowiązania, umowę. Staram się być w miarę zdyscyplinowana. Szkoda, że dopiero z wiekiem uczymy się rozszyfrowywać sygnały, które wysyła do nas ciało. 

W Twoim wieku jednak, jak pisał w „Portrecie Doriana Graya” Wilde, „młodość uśmiecha się bez powodu i to stanowi jej główny urok”. 
Ja uśmiecham się wśród bliskich, którzy mają podobne poczucie humoru. Moi przyjaciele, partner dają mi szczęście. Niedawno w związku z pracą byłam na Zanzibarze. Zachwycił mnie uśmiech mieszkańców – mimo trudnych warunków, w jakich żyją, są radośni. Po powrocie do Polski zderzyłam się z murem. Zwłaszcza zimą rzadko się uśmiechamy. Ludzie, często z nosami w telefonach, nie zauważają się. Zastanawiam się, kiedy tracimy tę radość.

Poza radością są też inne emocje. Łatwo wyprowadzić Cię z równowagi?
Nie lubię oddawać komuś swojej energii. A irytacja, złość ją pożerają. Inaczej i łatwiej jest mi wchodzić w te emocje na scenie, chociaż to też nie bywa proste. Pracując na własnej wrażliwości, próbujemy stworzyć zespół i wspólną wizję tego, co chcemy opowiedzieć. To spotkanie wielu temperamentów, więc bywa różnie. Reżyser czasami musi nas porozumieć i zaczyna się wtedy orkiestra aktorów, bo zdarza się, że każdy z nas widzi tę historię inaczej.

Skoro już o teatrze – na czym polega metoda „śniącego ciała”?
Pracowałam tą metodą z Anetą Jankowską w teatrze, a potem w filmie. Polega na odkrywaniu, że rola, którą masz do odegrania, już w tobie siedzi. Najważniejsza jest twoja wrażliwość i doświadczenie, znalezienie pejzaży, obrazów, które pomogą dotrzeć ci do postaci. Trzeba mieć jednak świadomość, że aktorstwo to nie autoterapia. Gdy posługuję się tą metodą, poruszam się w kontekście sceny, w której np. dochodzi do rozstania z moim najbliższym przyjacielem. Jest to scena dramatyczna, może się zdarzyć, że zacznę w tym procesie myśleć o relacji z bliskimi i zacznę płakać. Trzeba wtedy wiedzieć, że to są moje uczucia, a nie praca nad rolą. Przerywamy, choć nie pozwalam sobie na takie sytuacje. Rola nie jest o mnie – zrozumienie tego może być trudne. To w ogóle jest często dylemat aktorski, na ile bawimy się w terapię samych siebie, a na ile jest to nasza praca. Ważne, żeby nauczyć się znajdować te granice. Ale do tego jest potrzebny przełom.

Co było przełomem w Twojej pracy?
Zaczęło się od wielkiej miłości do teatru. Czułam się tam bezpiecznie. Ale teraz sporo pracuję z kamerą, jestem ciekawa tego środowiska.

Dużo mówisz o reżyserii.
To marzenie, które powoli staje się celem. Chciałabym kiedyś spróbować sama coś opowiedzieć, chociaż przeraża mnie praca wokół filmu – przygotowanie, szukanie producentów, pieniędzy. Jako aktorka wchodzę na plan i kiedy on się kończy, moja praca również, tymczasem reżyser po zdjęciach spędza wiele dni, miesięcy przy montażu. Tak czy tak, wierzę, że reżyseria mogłaby mi dać większe poczucie wolności, mogę wtedy opowiedzieć własną historię i zaprosić widza do swojego świata.

Jako aktorka wchodzisz w świat reżysera. A jak z takich historii wychodzisz? Tęsknisz za rolami?
Raczej za ludźmi, z którymi pracowałam. Praca na planie kojarzy mi się czasami z obozami sportowymi: grupa wyjeżdża gdzieś razem na kilka tygodni, spędza z sobą czas, je wspólne posiłki, a po powrocie przychodzi z powrotem rzeczywistość. Choć w przypadku Leny z „Absolutnych debiutantów” naprawdę uwierzyłam, że ona gdzieś istnieje. By wyjść z roli, napisałam do niej nawet list pożegnalny, dziękując za wszystko, czego się od niej nauczyłam. Abstrakcja, ale wzruszyło mnie to.

Trzeba mieć świadomość, że aktorstwo nie jest autoterapią. To w ogóle odwieczny dylemat aktorów – na ile bawimy się w terapię, a na ile maskujemy rolami.

Rodzice wspierali Cię nie tylko w pływaniu, lecz także w tworzeniu scenariuszy i filmów amatorskich.
Wspierali mnie w każdym marzeniu. Jestem im wdzięczna, że uznali moje pragnienie wyrażania siebie przez twórczość za naturalne. Z czułością się z tego czasami śmiali, ale nigdy nie usłyszałam, że jest to niepoważne. A kręciłam m.in. horrory i filmy postapo. Kiedyś w pokoju ustawiłam z przyjaciółką i bratem krzesła w rzędach i graliśmy pasażerów samolotu, który zaraz się rozbije. Szczytowa scena – krzyczymy, jest napięcie, po czym w drzwiach pojawia się babcia, która woła: „Dzieci, obiad!”.

Dużo masz takich wspomnień?
Gdy obejrzałam „Fabelmanów” w reżyserii Spielberga – testament człowieka, który kocha kino – skojarzyło mi się to z dzieciństwem. Oczywiście przeżywałam też trudne momenty, ale gdy wracam do tego okresu obrazami, to zdaje mi się on bardzo filmowy. Chciałabym kiedyś zrobić film o tym, jak z przyjaciółmi zabijaliśmy wtedy nudę i próbowaliśmy odkrywać, kim jesteśmy. Miałam ładne dzieciństwo, na dworze spędzało się kilkanaście godzin, telefonem był domofon.

Po zabawie przyszedł czas na decyzje. O aktorstwie zdecydowałaś w liceum?
Wtedy ta myśl miała już racjonalne umocowanie. Coś, co dotąd było hobby, miało stać się moim zawodem.

Były jakieś rozczarowania?
Rozczarowań było trochę, bo miałam przed studiami wyobrażenie bohemy, komuny tworzącej teatr. Wszystko owiane twórczością, warholowskim duchem. Jak się okazało, nie zawsze tak to wygląda. Ale kierunek, w którym potoczy się twoja droga, zależy od ciebie. Jeśli marzysz o bohemie jak ja – możesz spróbować ją stworzyć.

Marzenia o stworzeniu dobrych warunków, rozmowy o przemocy, a także rewolucja w teatrze – która momentami zjada własne dzieci, czego przykładem sprawa Moniki Strzępki i Teatru Dramatycznego – to też dzisiejsza rzeczywistość.
Na pewno jesteśmy świadkami zmian, które zaczęły się od zabrania głosu m.in. przez moje pokolenie. Wszystkie je trzeba weryfikować, żebyśmy nie zjadali własnego ogona. Rozmawiamy ze znajomymi, co zrobić, żeby to, co udało się wypracować, nie stało się naszym przekleństwem. Żeby nie wpaść ze skrajności w skrajność, do czego mamy tendencję. Dobrze, że mówimy o przekraczaniu granic, nadużyciach. Walczmy z tym przez grupowe zaangażowanie, ale nie zatracajmy poczucia humoru, wolności. Boję się hipokryzji i opresyjności, która czasami jest jej konsekwencją. W kinach można obejrzeć film „Dream Scenario” z Nicolasem Cage’em, który porusza problemy związane z kulturą wykluczenia. Ta fala właśnie wkracza do Polski. Mnie to przeraża, bo kto ma być sędzią tego wszystkiego? Kto weźmie odpowiedzialność za zniszczone życie drugiego człowieka? Przecież wystarczy jeden post z oskarżeniem na Facebooku.

Siła mediów społecznościowych.
Czasami się zastanawiam, czy nie lepiej byłoby wyłączyć się z Instagrama. Ale korzystam z social mediów, traktuję je jako blog artystyczny. Gorzej, gdy ktoś na Instagramie buduje całą swoją wartość.

Walka o popularność to nie Twój cel?
Odczuwam większą popularność dzięki serialowi „1670”. Ale wiem, że za chwilę na moim miejscu będzie inna Martyna. Nie można wierzyć, że zawsze pozostaniesz na szczycie. Z tego powodu upadały kariery wielkich gwiazd. Mnie się popularność nie kojarzy z czymś tylko przyjemnym. Zdobywają ją dziś m.in. ludzie, którzy przekazują szkodliwe albo nic niewnoszące treści. Dlaczego znani nie są tylko ci, którzy są naprawdę dobrzy, są bohaterami? Trzeba uważać na przerost ego, żyjemy w dosyć próżnych czasach.

Jednak są to też czasy, w których ważna jest świadomość autopromocji. Na co więc teraz czekamy, jeśli chodzi o Twoje role?
Jest jeden projekt, który skończyłam, do kin wejdzie w przyszłym roku. Sama jestem go bardzo ciekawa – będzie to thriller zrobiony przez zespół młodych ludzi, debiutantów. Lubię pracować z tymi, którzy dopiero wchodzą do branży i udało im się przebić. Myślę też o tym, żeby zrobić coś swojego. Na razie mam pomysł na eksperyment, który jest dokumentem, liczę na to, że uda mi się znaleźć dla niego dofinansowanie. Czekam na to, co przyniesie ten rok, co wyjdzie z planów.

Martyna, a czego teraz szukasz?
Wszystko, co przychodzi mi do głowy, jest dość banalne, ale może właśnie takie powinno być? Przede wszystkim staram się szukać prawdy w dobie sztuczności. Z wiekiem przewartościowujemy podejście do świata i przychodzi moment, gdy zastanawiasz się, po co tu w ogóle jesteś. Czego chcesz od życia. Kiedy Rosja dokonała pełnoskalowej inwazji na Ukrainę, mój znajomy napisał, że świat jest pełen dobrych ludzi, ale my potrzebujemy nie tylko dobrych ludzi, lecz także odważnych. Szukam więc w sobie odwagi. Wszystko po to, by zrobić coś dobrego dla świata. Banalne, ale chcę wierzyć, że więcej jest ludzi dobrych niż złych. I że dobro zwycięży. Nie chciałabym się znaleźć za 10 lat w epicentrum anarchii i wojny tylko dlatego, że nikt z nas się nie obudził, gdy mogliśmy temu jeszcze zapobiec.