"Miłość bez ostrzeżenia" o czym jest ten film?

W kinach możemy już oglądać zabawną komedię "Miłość bez ostrzeżenia" z Anne Hathaway i Peterem Dinklage w rolach głównych. To historia, a w zasadzie trzy opowieści o ludziach, których połączył Nowy Jork. Zakochani do szaleństwa nastolatkowie, Steven kompozytor oper, który cierpi na totalny brak weny, jego żona Patricia - psychoterapeutka, która sama zmaga się z pewną fobią,  kobieta, mieszkająca na łodzi, która zakochuje się w najmniej spodziewanym momencie... Do tego fascynujące Wielkie Jabłko, zblazowana elita towarzyska i Joanna Kulig na deser. Polska aktorka gra matkę jednej z nastoletnich bohaterek, emigrantkę Magdalenę, borykającą się z problemami materialnymi i nie mogącą sobie poradzić ze zbyt wczesnym macierzyństwem. 

My mamy dla Was wyjątkową rozmowę z odtwórcą roli Stevena, Peterem Dinklage oraz reżyserką Rebbecą Miller, córką legendarnego amerykańskiego dramatopisarza, Arthura Millera. 

Film „Miłość bez ostrzeżenia” opowiada o kompozytorze oper, któremu doskwiera blokada twórcza. Mamy tam sceny spektakli i wzruszeń widowni. Kiedy Was ostatnio mocno poruszyła sztuka?

PETER DINKLAGE: Niedawno widziałem „Orfeusza zstępującego” Tennessee’ego Williamsa, który dla nowojorskiego Theatre for a New Audience wyreżyserowała moja żona (Erica Schmidt – przyp. red.). Sztuka wywarła na mnie ogromne wrażenie. Jeśli mówimy o filmie, zachwyciłem się „W trójkącie” Rubena Östlunda, który wyrywa widza ze strefy komfortu, sięgając po cyniczny język i nieoczywiste zwroty akcji. 
 

Czasy, w których żyjemy, same nas z tej strefy komfortu wyrywają. Mówi się o tym, że wszyscy, mając stały dostęp do informacji, na nowo przeżywamy traumy. Jaką rolę w tym świecie odgrywa kultura? 


REBECCA MILLER: Jest ważnym sposobem komunikacji. Dzięki niej, podobnie jak dzięki sztuce, docieramy do ludzi po drugiej stronie globu. To przez obrazy nagrywane w różnych miejscach na Ziemi potrafimy lepiej zrozumieć inne kultury. Na własne oczy widzimy wtedy, jak niewiele się od siebie różnimy. To bardzo istotne na poziomie humanistycznym.

P.D.: Znam wielu aktorów, którzy mają poczucie winy, kiedy w eleganckich smokingach na czerwonych dywanach machają do tłumu, podczas gdy w innych miejscach na Ziemi, jak w Ukrainie czy teraz na Bliskim Wschodzie, toczy się brutalna wojna. Sam się z tym mierzę. Szczególnie że zostałem wychowany w atmosferze irlandzkiego, katolickiego poczucia winy.Dlatego ten ciężar znam od najmłodszych lat. Ale przecież niejednokrotnie było tak, że najlepsze komedie powstawały w najtrudniejszych czasach. Ale czy naszym zadaniem, pracując w branży rozrywkowej, nie jest zabawianie żołnierzy?

 

No właśnie, zdaje się, że Wasz film czerpie z amerykańskiej „screwball comedy” – odmiany komedii romantycznej, popularnej w latach 30. i 40. XX wieku, czyli w trudnych czasach. To nie przypadek? 

R.M.: Absolutnie nie. Film zrodził się z podobnego impulsu, a na pewno z tego samego źródła pojmowania smutku 
i trudności, jakie nam się przytrafiają. Dzięki tego typu obrazom możemy spojrzeć na problemy z bardziej humorystycznej perspektywy, co jest najtrudniejsze. W „Miłość bez ostrzeżenia” manipulujemy tonem. 

P.D.: Właśnie za to kocham komedie. Odwracając perspektywę, ukazują absurdy świata, przy okazji rozśmieszając do łez. Co innego nam pozostaje? Inaczej byśmy zwariowali. 

A co z poprawnością polityczną? Na Berlinale dziennikarze zarzucili Wam, że film stereotypowo traktuje Polkę graną przez Joannę Kulig. Bohaterka pracuje w Nowym Jorku jako osoba sprzątająca. 

R.M.: Czasami coś jest kliszą, ponieważ opiera się na rzeczywistości. Postać Magdaleny wzorowałam na kobiecie, którą naprawdę poznałam – Polce pracującej jako pomoc domowa. Nie chcę powiedzieć, że to standard, przecież jest mnóstwo Polaków w Nowym Jorku, którzy zajmują różne stanowiska w wielu branżach. Dla mnie to, co najciekawsze w Magdalenie, tkwi głębiej, w jej historii emigrantki z Europy. Spojrzenie na tę perspektywę było bardzo interesujące. Szczególnie że moja matka była europejską imigrantką.

P.D.: Rzeczywiście, poprawność polityczna jest dziś dalece posunięta. Ale choć jesteśmy tak bardzo pod tym względem kulturowo zaawansowani, do narracji wciąż wdziera się protekcjonalizm. Sam słyszę komentarze typu: „Jak miło, że grasz w komedii romantycznej, to takie niespotykane. Takie odświeżające”. Tak jakby miłość nie była dla mnie i jakbym nie czuł jej przez 54 lata życia. Może niektórych to dziwić, ale kochałem i byłem kochany jak każda inna osoba. 

Skoro o miłości mowa, bohaterowie „Miłość bez ostrzeżenia” mierzą się z wątpliwościami. Milan Kundera w „Nieznośnej lekkości bytu” pisał: „Życie ludzkie dzieje się tylko raz i dlatego nigdy nie będziemy mogli stwierdzić, która z naszych decyzji była słuszna, a która zła, ponieważ w danej sytuacji mogliśmy decydować tylko jeden raz”. 

R.M.: Piękne. Szczególnie widać to u Stevena, który doszedł do takiego momentu, że nie potrafi nawet rozstrzygnąć, czy podczas spaceru skręcić w prawo, czy w lewo. Decyduje za niego pies. Oczywiście każdy mierzy się z wątpliwościami. Sama mam mocno rozwinięty tzw. umysł zen – początkującego (w uproszczeniu: otwarty na wszystko – przyp. red.), więc za każdym razem zastanawiam się, czy będę w stanie sprostać kolejnym oczekiwaniom. Czy na pewno podjęłam dobrą decyzję?

P.D.: Fascynuje mnie to, jak drobne decyzje – czy na spacerze pójdziemy w prawo, czy lewo – mogą zmienić życie. Steven, idąc za psem, poznaje osobę, która przewraca jego świat do góry nogami. Niesamowita jest waga tych błahych, pozornie nic nieznaczących decyzji. Nowy Jork, który jest kolejnym bohaterem filmu, wydaje się do takich przypadkowych spotkań wręcz stworzony. Po latach nikt nie wspomina przecież tych nocy, które spędziliśmy sami w domu. 

„Miłość bez ostzeżenia” to list miłosny do Nowego Jorku i Ameryki, co słychać w utworze „Addicted to Romance”, który na potrzeby filmu napisał Bruce Springsteen. 

P.D.: Czuć w nim nostalgię za starym, przedpandemicznym Nowym Jorkiem. Mieszkam w tym mieście od 40 lat, widzę, jak się zmieniało. Pandemia zniszczyła pewne poczucie wspólnoty. Ale tak to jest z nostalgią. Kochamy romantyzować przeszłość. Za kilka lat będziemy z zadumą wspominać 2023 rok. 

R.M.: Współpraca z Bruce’em była dla mnie spełnieniem marzeń. Bardzo chciałam, by ktoś na wskroś amerykański napisał piosenkę do tyłówki „She Came to Me”. Bryce Dessner (autor ścieżki dźwiękowej – przyp. red.) zaproponował Bruce’a Springsteena. Od początku uważałam, że to mało prawdopodobne, by się zgodził. A jednak.

Mówimy o amerykańskości, europejskości, więc skupmy się na moment na kwestiach rodzinnych. Rebecco, wspominałaś o mamie, austriackiej emigrantce. Twój dziadek z kolei urodził się w Radomyślu, był polskim Żydem. Czy w Waszym domu kultywowało się jakieś polskie tradycje? 

R.M.: Mój dziadek rzeczywiście pochodził z miejscowości o nazwie Radomyśl, choć tych jest w Polsce więcej niż jedna. Nie mamy więc pewności, z której dokładnie. Wyjechał do Stanów Zjednoczonych za lepszym życiem. Niewiele było jednak w moim domu polskich tradycji. Z wyjątkiem poczucia humoru, takiego wschodnioeuropejskiego, przesiąkniętego melancholią i żalem. Dlatego w tym filmie staram się podchodzić nawet do najtrudniejszych kwestii, jak stany lękowe czy depresyjne, z humorem. Odnoszę zresztą wrażenie, że postać grana przez Petera ma wschodnioeuropejskie uosobienie. 

P.D.: Zgadzam się! Nie ma nic zabawniejszego niż ktoś, kto wcale nie chce być zabawny. 

Twój ojciec Arthur Miller to światowej sławy dramaturg, laureat Nagrody Pulitzera. Matka – Inge Morath – fotografka. Czy wychowując się w artystycznej rodzinie, czułaś presję, by osiągnąć w tej dziedzinie sukces? 


R.M.: Myślę, że w jakimś sensie moje dzieciństwo przeżyłam w pewnego rodzaju śnie na jawie. Całymi dniami potrafiłam leżeć na podłodze i patrzeć w sufit. Ojciec przeskakiwał nade mną i śmiał się, że żyję jak pies. A ja po prostu leżałam 
i marzyłam. 

P.D.: Moja córka ma teraz dokładnie tę samą marzycielską fazę. Też chciałbym do niej wrócić. 

R.M.: Naprawdę? Pamiętam, jak siedziałam sama w pokoju i patrzyłam na ścianę tak długo, aż zaczynała się ruszać. Wychowałam się w sercu Stanów Zjednoczonych, niewiele było wtedy rozrywek. Ale zdawałam sobie sprawę 
z tego, w jakiej rodzinie dorastam, byłam świadoma sukcesów rodziców. Pamiętam, że w szkole mówiono o tym, czyją jestem córką. Ale chyba nigdy się tym nie przejmowałam. Chroniła mnie moja wyobraźnia.

Peter, Twój bohater – kompozytor oper – jest artystą, który dążąc do perfekcji, wciąż chce wszystko poprawiać, ulepszać. Jak to wygląda w Twoim przypadku? Oglądasz siebie na ekranie, analizujesz swoje występy?

P.D.: Film to ciekawa materia, ponieważ zanim zobaczymy efekty pracy, mija wiele miesięcy albo i lat. To tak, jakby przeglądać album ze starymi zdjęciami, mocno osadzonymi w przeszłości. Analizujesz swoją pracę, ale jesteś już inną osobą. Nieustannie się przecież zmieniamy. Trudno mi oglądać samego siebie. Robię to tylko raz, z ciekawości  i podziwu dla twórców filmowych, ale nie potrafię spojrzeć na siebie obiektywnie. Postać Stevena była dla mnie ciekawym wyzwaniem. Wychowałem się w muzycznej rodzinie. Mama była nauczycielką muzyki, brat jest skrzypkiem. Od najmłodszych lat, chciałem czy nie, chodziłem na koncerty muzyki klasycznej. Zawodowo poszedłem w inną stronę, ale dzięki „Miłość bez ostrzeżenia” mogłem na chwilę zatopić się w tym świecie. A muzykę kocham całym sobą. Uważam, że to najczystsza forma sztuki.                    

„Miłość bez ostrzeżenia” w reżyserii Rebecki Miller (na zdj.) z Peterem Dinklage’em (Steven), Joanną Kulig (Magdalena) i Anne Hathaway (Patricia) już od 15. marca w polskich kinach.