Gdy wyjechałam do La Coruñi na stypendium naukowe, był 2007 rok, a ja uzbrojona w wiedzę o stosunkach sąsiedzkich wyniesioną z filmów „Matador”, „Kika”, „Wszystko o mojej matce”, „Volver”. Opieranie się na doświadczeniach bohaterów filmowych reżysera było, delikatnie mówiąc, nieodpowiedzialne. Za to skuteczne. Sąsiadki – panie lekkich obyczajów – komiczne i perwersyjnie almodóvarowskie, każdego dnia machały serdecznie, pytając o zdrowie, a w drugiej kolejności o podrzucenie paczki pitillos (hiszp. papierosów), bo akurat mają przerwę. Ale nie zawsze bywa kolorowo. Hiszpania nadal przepracowuje frankistowską traumę, czego dowodem popularność książek Jaume Cabrégo czy Manuela Rivasa. Rozlicza się z porwaniami dzieci – jak u Clary Sanchez. I przemocą Kościoła, by wspomnieć „Złe wychowanie” Almodóvara czy opowiadanie „Wizyta” z opublikowanego niedawno tomu „Ostatni sen” (Wydawnictwo Poznańskie).  Druga połowa lat 70., gdy Pedro dopiero marzył o reżyserowaniu, to czas odwilży. Kiedy w 1975 roku zmarł generał Franco, rozbudził się ruch movida madrileña – żywiołowy, budujący od podstaw kult kultury popularnej. Był to szczytowy okres postmodernizmu – poczucia końca historii i wielkich narracji. Granice przekraczali Agatha Ruiz de la Prada (w modzie), Manuel Pina (w literaturze), Alaska (w muzyce) i Pedro Almodóvar. Ten ostatni pisał już opowiadania i scenariusze do undergroundowych komiksów, współtworzył grupę teatralną Los Goliardos, a nawet zespół punkrockowy.

Początki. wizyta
Dziś Almodóvar ma 74 lata i pamięć niezawodną. Kojarzy każdy szczegół, kolor towarzyszący wspomnieniu. Dorastał w kilkutysięcznej Orellana la Vieja w Estremadurze. Śpiewał w chórze chłopięcym tzw. białym głosem. Ale największą przyjemność już wtedy sprawiało mu pisanie na maszynie Olivetti, którą dostał od matki, Franciski Caballero. Uderzał w klawisze każdego dnia, tworząc opowieści, historyjki. Na rozwój jego wyobraźni ogromny wpływ miała mama. W wybrane dni Paquita czytała niepiśmiennym sąsiadkom listy i kartki, które otrzymywały od bliskich. Często ubarwiała je anegdotami i komplementami, by dać tym kobietom choć chwilę szczęścia. Gdy pewnego razu Pedro nakrył ją na kłamstwie, usłyszał, że „rzeczywistość potrzebuje fikcji, by stać się kompletna”.
Rodzice wysłali ośmiolatka do katolickiej szkoły z internatem w Cáceres. To doświadczenie naznaczyło jego życie.

Z tematem nadużyć w Kościele katolickim rozliczał się Pan już w „Złym wychowaniu”. Podobnie jest z opowiadaniem „Wizyta” – ważnym, bo otwierającym zbiór „Ostatni sen”.
PEDRO ALMODÓVAR: „Wizyta” jest w ogóle jednym z pierwszych opowiadań, które napisałem – powstała około 1967 roku, zaraz po tym, jak zacząłem naukę w liceum. Opisuje nadużycia, których doświadczaliśmy podczas szkolnej edukacji. Była to baza filmu „Złe wychowanie”, który powstał 35 lat później. Pierwszym i głównym problemem Kościoła katolickiego jest celibat. Mam pewność, że gdyby księża i siostry mogli prowadzić normalne życie seksualne, założyć rodzinę i dom, liczba przypadków molestowania seksualnego zmniejszyłaby się o 90 proc. Ale celibat nadal jest jedną z najważniejszych praktyk Kościoła i warunkiem bycia księdzem. Przez trzy lata mieszkałem w katolickim internacie – to doświadczenie niczym z „Big Brothera”. O wszystkim wiedzieliśmy, wszystko widzieliśmy. Po wyjściu na jaw kolejnych skandali jedynym rozwiązaniem było przenoszenie księży do innych szkół. Kościół nie mierzy się z problemami. To wciąż aktualny temat, choć gdy byłem dzieckiem w latach 50. czy 60., zupełnie o nim nie dyskutowano.
Mniej więcej w tym samym okresie powstało inne opowiadanie, „Życie i śmierć Miguela”.
Ono dobrze oddaje mój ówczesny nastrój. Miałem 17–18 lat, mieszkałem z rodzicami w małym miasteczku. Pamiętam, że napisałem je na patio w domu w Estremadurze. Byłem przerażony wizją życia spędzonego na wsi i pracy w banku, jak chciał mój ojciec. 

Wszystkie opowiadania są odbiciem konkretnego okresu w Pana życiu?
Z wyjątkiem „Patty Diphusy” (tytułowy utwór ze zbioru wydanego w 1991 roku – przyp. red.), którą napisałem po śmierci Franco. Zmiana stylu jest w tym wypadku zauważalna – inny ton, rytm, temat. Ale to w ogóle był czas przełomu dla hiszpańskiego społeczeństwa. I dla mnie – zaczynaliśmy żyć w nowym, demokratycznym ustroju. Reszta opowiadań z „Ostatniego snu” – jak to tytułowe, opisujące moment odejścia mojej matki – to już 2000 rok. „Gorzka gwiazdka” jest odbiciem tego, co przeżywam w XXI wieku. Te zapiski uświadamiają mi, jak zmieniają się moje życie, mój kraj, społeczeństwo, którego jestem częścią. I mój styl – już samo to, jak piszę, jak dobieram tematy.

Autoterapia?
Gra z samym sobą. Co nie oznacza, że podoba mi się wszystko, co zrobię. Dużo piszę, wiele z tego pozostaje tylko w komputerze. Ale faktycznie – to dobra terapia.

Tak po prostu? Każdego dnia siada Pan i pisze?
Zdarza się, że zaczynam pisać o tym, że jestem znudzony. Jak w „Kronice pustego dnia”, która powstała w Wielki Czwartek. Wszyscy wyjechali z Madrytu. Zostałem sam, bo w czasie świąt nie lubię podróżować. Nie jestem katolikiem, w Wielki Tydzień nie robię nic – dni są długie, powolne, z nikim się nie widuję. Czuję się odizolowany, co odbieram niemal depresyjnie.

We wprowadzeniu zdradza Pan, że chciał być pisarzem, a został reżyserem. Myśli Pan o tym, co by było, gdyby życie potoczyło się inaczej?
Pierwsze było słowo. Od początku chciałem zostać pisarzem. Mama kupiła mi maszynę Olivetti, gdy miałem 10 lat. Nie wiedziała, że od tego momentu każdego dnia będę pisał. Gdy we wczesnych latach 70. zacząłem robić filmy na taśmie Super 8 mm, odkryłem, że prawdopodobnie jestem lepszym reżyserem niż pisarzem. Choć do dziś moim wielkim marzeniem jest napisanie powieści. To nie tyle przejaw pokory, ile świadomość, że dobrze wychodzą mi krótkie formy. I scenariusze.

ZBYT WIELE TRANZYCJI
Od ponad 20 lat partnerem hiszpańskiego reżysera jest fotograf Fernando Iglesias Más, który pojawił się również w jego filmach – „Bólu i blasku”, „Juliecie”, „Przerwanych objęciach” czy „Skórze, w której żyję”. O związku wiadomo niewiele, bo obaj są niezwykle dyskretni. Gdy zaczynam czytać opowiadanie „Zbyt wiele tranzycji” o parze na scenie i w życiu – aktorze Leónie i narratorze-scenarzyście – zastanawiam się, ile jest w tym Pedra i Fernanda. Almodóvar lubi nieoczywiste rozwiązania, tropy znaleźć trudno, ale są wyraźne.

León to postać „przesadna”, niecierpliwa, narcystyczna. Mówi Pan o nim, że jest bardziej aktorem niż człowiekiem. Może wbrew pozorom właśnie on, a nie narrator, to w głębi duszy Pan?
„Zbyt wiele tranzycji” jest bazą kilku moich filmów, m.in. „Kobiet na skraju załamania nerwowego” czy „Wszystko o mojej matce”, w którym pojawia się przecież motyw „Tramwaju zwanego pożądaniem” – zupełnie jak w opowiadaniu. Mądrze kombinujesz, bo to León jest duchem wszystkiego, co mnie reprezentuje. Zachłanny, chce wyeksponować siebie. Może nawet zawłaszczyć inną sztukę i pokazać jako swoją. Oczywiście to nie do końca ja, bo León jest rabusiem pomysłów. Mnie za to zdarza się podążać za pewną ideą, obrazem, które stają się inspiracją. Tak było z filmem „Premiera” w reż. Johna Cassavetesa (1977) – imituję go w jednej z pierwszych scen „Wszystko o mojej matce”. Ale to cytat i nigdy tego nie ukrywałem.

ŻYCIE I ŚMIERĆ
Zbiór Almodóvara mógłby nie ujrzeć światła dziennego, gdyby nie asystentka mistrza Lola García, segregująca papiery z opowiadaniami. „Wykopała teksty ze starych niebieskich teczek, które uratowała z chaosu licznych przeprowadzek” – pisze Pedro we wstępie. „Nigdy nie przyszłoby mi do głowy wracać do nich po kilkudziesięciu latach, gdyby nie zasugerowała, żebym rzucił na nie okiem”. To nie lada wyczyn, bo Almodóvar pisze od kilkudziesięciu lat. Przy oknie. I choć na początku rozmowy mówił o strachu, który przeżywał w młodości, przed spędzeniem życia na wsi, czy dziś czuje podobnie?
 

Wiele Pana filmów nawiązuje do prowincji. Podobnie z opowiadaniami. Nie myśli Pan, że żyje się tam spokojniej?
Nigdy. Za nic nie przeniósłbym się na wieś ani do miasteczka, nawet tego, w którym się urodziłem. Choć inspirują mnie, żyję ich historiami, opowiadam je, odkrywam swoje korzenie. W La Manchy mieszkałem osiem lat. I to doświadczenie naznaczyło moje życie i pracę. Funkcjonowanie w dużym mieście jest trudne, ale większość czasu spędzam w domu. A za oknem chcę słyszeć miejski szum. To dźwięk wolności.

W Polsce triumfy święci literatura poświęcona wiejskiemu życiu.
W Hiszpanii podobnie, głos zabierają szczególnie młodzi twórcy, głównie pisarki, a także reżyserki. Wracają na wieś, by opowiadać o tamtejszych warunkach bytu. Na ten temat powstało mnóstwo świetnych obrazów, m.in. film „Calle Mayor” Juana Antonia Bardema (1956). Były też filmy Felliniego albo „La Tía Tula” w reż. Miguela Picazo (1964). Wszystkie historie, które opowiadam, dotyczą pewnego rodzaju represji, których człowiek doświadcza w miasteczkach. To główny powód, dla którego nie chcę tam wracać. 

SEN bycia niezrozumiałym
Francisca Caballero zaszczepiła w synu pasję do opowiadania historii. Dla Pedra była całym światem, angażował ją do ról w filmach „Czym sobie na to wszystko zasłużyłam?”, „Kobiety na skraju załamania nerwowego”, „Zwiąż mnie” czy „Kika”. Gdy zmarła w 1999 roku, musiał nauczyć się żyć na nowo. O wejściu w okres sieroctwa pisze w „Ostatnim śnie”. Wylewa się z niego ból, ale o bólu opowiadają też bohaterki filmów Almodóvara. Matki, porzucone kochanki, samotne kobiety.
 

Pierwszą ważną książką był dla Pana „Wilk stepowy”, w którym Hermann Hesse pisze: „Powinno się być dumnym z bólu… Każdy ból jest przypomnieniem naszej wysokiej rangi”. W Pana twórczości jest go aż nadto. Jak go Pan zaakceptował? 
Ból jest częścią naszego życia od momentu narodzin. Dlatego ważne jest jego zrozumienie i świadomość, że będzie nam towarzyszył. Odkąd pamiętam, być może ze względów genetycznych, cała moja rodzina cierpi na migreny. Obserwowałem to cierpienie. Aż przyszedł 2005 rok i sam go doświadczyłem. To nie jest ból głowy. To coś o wiele gorszego. Ból to wdzięczny temat do opisania, pokazania na ekranie. Ale nie migrena – ta pod żadnym względem nie jest filmowa! Osoby, które na nią cierpią, leżą w ciemności w oczekiwaniu, aż cierpienie ustąpi. W każdym razie ból wiele uczy. Mnie i moich bohaterów.

Nawiązując do opowiadania poświęconego Pana matce – „Ostatni sen” – o czym śnił Pan na początku swojej kariery?
O byciu reżyserem. Nie było to łatwe, nie miałem pieniędzy, nie pochodziłem z zamożnej rodziny. W latach 70. pracowałem jako asystent biura w firmie telekomunikacyjnej. Nie miałem środków na reżyserię, więc sen wciąż się oddalał.

Gdybym pisał sztukę o swoim życiu, byłbym w trakcie tworzenia trzeciego aktu. Ostatniego. Z całym towarzyszącym temu strachem.

A o czym śni Pan dzisiaj?
Mam taki koszmar, który powraca do mnie regularnie. Jestem na planie i z jakiegoś powodu, którego nie pojmuję, ekipa nie wykonuje moich poleceń. Nie jest to zwykłe nieposłuszeństwo. Atmosfera tężeje, a każdy ruch kosztuje. I choćbym nie wiem jak się starał, nie potrafię zwrócić na siebie uwagi. Najgorsze: błaganie i bycie niezrozumiałym. Straszny sen! Straszny!

Finalny rozdział
Pedro nie zwalnia. Realizuje kolejne projekty, wystąpił jako model w kampanii Saint Laurent. I to właśnie we współpracy z domem mody spełnił jedno z marzeń – nakręcił western. Queerowy. Krótki, bo 26-minutowy metraż „Dziwne ścieżki życia” to opowieść o spotkaniu byłych kochanków – rewolwerowca Silvy (Pedro Pascal) i szeryfa Jake’a (Ethan Hawke) w mało sprzyjających okolicznościach. Pokazany w almodóvarowskim stylu. To drugi po „Ludzkim głosie” z Tildą Swinton anglojęzyczny film Hiszpana. Co dalej?

Odczuwa Pan upływ czasu?
Gdybym pisał sztukę o swoim życiu, tworzyłbym właśnie trzeci akt – ostatni. Jestem ateistą, nie szukam oparcia w wierze czy religii, ale zdaję sobie sprawę, że w takich chwilach mogłyby pomóc. Jest też coś, z czym się wciąż mierzę, z czym walczę – idea śmierci. Myślę o niej każdego dnia i jestem przerażony. Bezradny jak dziecko. Nie dojrzałem jeszcze do tego, by pojąć jej istnienie, fakt, że otacza nas z wszystkich stron. Więc to, co robię w ostatnim akcie, to reżyserowanie – tylu filmów, ile zdołam.

Pracuje Pan nad czymś?
Niedawno wróciliśmy z Nowego Jorku, gdzie szukałem lokacji do nowego projektu. Chodzi o film, ale tylko określam go w ten sposób, bo dopóki nie zaczną się nagrania, nigdy nie wiadomo, czy powstanie. Jesteśmy więc w procesie preprodukcji, akcja będzie rozgrywać się w Nowym Jorku, choć nie dotyczy społeczności amerykańskiej. To intymna, osobista historia między dwiema 60-letnimi bohaterkami. Taki projekt jestem teraz w stanie udźwignąć. Odrzuciłem za to film, który szykowałem z Cate Blanchett („A Manual for Cleaning Woman” – przyp. red.), bo zamienił się w kolosalne przedsięwzięcie. A ja chcę tworzyć coś kameralnego. Nie mogę więcej zdradzić, brat (Agustín Almodóvar, producent) zabronił mówić mi o tytule i aktorach. W każdym razie powracam do kobiecego uniwersum.

A pisze Pan nowe opowiadania?
Staram się pisać i opowiadania, i scenariusze. W oczekiwaniu na film długometrażowy skończyłem kolejny krótki metraż. Piszę każdego dnia tzw. autofikcje o sprawach zbliżonych do tego, co przeżyłem. Ale to nie spowiedź. Jeszcze nie.