fot. Fotolia.

Popija się je sokiem z wyciskanej na miejscu trzciny cukrowej. I choć zjeść tu niemal wszędzie można pysznie, to na chili z kraba, największą singapurską specjalność, trzeba wiedzieć, gdzie się wybrać. Chociażby do Long Beach Seafood. Tu w ogromnych akwariach prężą się przeróżne morskie stwory, które kucharz przyrządza w pieprzu lub chili. Piekielnie ostre przyprawy plus delikatne mięso – tutejszy ideał. Biesiaduje się tu przy okrągłych stołach całymi rodzinami. Mamy kruszą metalowymi szczypcami krabowe skorupy, wszyscy się przekomarzają. Tym sposobem odkrywam drugą po zakupach pasję Singapurczyków. – Jest jeszcze trzecia – zdradza Dong. – Zieleń. Natura.

ZAPACH ORCHIDEI

Najmniej oczywista, w maleńkim, położonym na wyspach państwie-mieście. Właśnie z powodu małej powierzchni Singapur pnie się w górę. A od jakiegoś czasu rośnie też wszerz. W1960 roku powierzchnia Singapuru wynosiła 581,5 kmkw., a dziś już 710. Wszystko dzięki odzyskiwaniu lądu z morza, czyli mozolnemu usypywaniu i utwardzaniu łach piachu i ziemi. Marina Bay Sands powstała w miejscu, gdzie jeszcze niecałe pół wieku temu było tylko morze. Podobnie lotnisko. Mimo tej walki o każdy metr lądu zawsze jest w Singapurze miejsce na zieleń. Jadących z lotniska do centrum wita szpaler drzew o bujnych koronach. Władze miasta wydały dopiero co 900 milionów dolarów na ogrody Gardens by the Bay. Po gigantycznych stelażach w kształcie drzew pną się pionowe ogrody. Obok, w szklarniach przypominających skorupy kosmicznych żółwi, po raz pierwszy w Azji wyhodowano 2,5 tysiąca roślin z chłodnych, suchych stref klimatycznych.