Spotkali się w pewien chłodny poranek. Ona - znana polska pisarka obecnie mieszkająca w Belgii. On - legendarny stylista, ciągle na fali i ciągle w podróży. Nie znali sie wcześniej, ale przegadali cały dzień. Sławek Blaszewski ciągle parzył swieżą herbatę (na przemian zieloną z ryżem i czarną z ziołem shiba z gór Maroku), kroił ser (polski, lokalny, Grażyna Plebanek zabrała kawałek do Brukseli) i chleb. Kilka dni wcześniej, zanim się poznali, Grażyna pracowała nad ostatnimi redakcjami swojej nowej powieści „Bokserka” (premiera w maju), a Sławek szukał inspiracji do pracy nad dwoma filmami, do których będzie robił kostiumy (i o których będzie naprawdę głośno). Jeszcze wcześniej, tuż przed narodzinami polskiego ELLE, czyli dwadzieścia kilka lat temu, Grażyna zachwycała się wielkim światem, czytając amerykańską wersję ELLE, którą z Nowego Jorku przysyłał jej chłopak. Sławek wyruszał wówczas w swoją pierwszą wielką podróż: z rodzinnego Sopotu do wielkiej i niewiadomej Warszawy. Są z tego samego pokolenia, oboje ciągle w drodze, oboje dużo widzą. I podobnie mocno, intensywnie przeżywają to, co ich spotyka. Nie mogliśmy sobie wymarzyć lepszej pary do tej rozmowy.


GRAŻYNA PLEBANEK 20 lat temu ukazała się polska edycja ELLE. W pewnym sensie i Ty urodziłeś się wtedy na nowo – zacząłeś pracę jako stylista. Dziś jesteś jednym z najlepszych w Polsce. Jednak początki nie mogły być łatwe, zaczynaliście robić luksusową gazetę w siermiężnych czasach. W sklepach nic nie było, nawet T-shirtów. Czym było wtedy ELLE, skoro ludzie oglądali piękne sesje zdjęciowe, ale nie mogli niczego kupić?
SŁAWEK BLASZEWSKI Pokazywaliśmy, jak mogą wyglądać, ale też jak powinni się ubierać. Tak, to było w pewnym sensie posłannictwo! Wszyscy czuliśmy, że w imieniu ELLE uczymy ludzi estetyki. Że mamy misję. W latach 90. rodził się minimalizm. Monochromatyczne zestawienia, total look. Zaczynało być fajnie.

Zgodzisz się ze mną, że na nasze roczniki wysypał się worek z prezentami? Kończyliśmy niepraktyczne studia, a zachodnie koncerny wyciągały po nas łapy. Ludzie zostawali copywriterami, szli do mediów, dwudziestoparolatkowie zarabiali kokosy.
Ja wtedy wiedziałem już, że mimo skończonej politechniki nie chcę być inżynierem i kiedy Basia Czartoryska, stylistka powstającego ELLE, zaproponowała mi pracę asystenta, długo się nie zastanawiałem.

Jak ten zawód wtedy wyglądał? Przychodziłeś do pracy i co dalej?
Jak mówiłaś, wtedy w sklepach nie było nic. Wydłubywaliśmy projektantów, którzy dla nas szyli: Teresa Seda, Simple, Joanna Klimas... Zadawało się temat, projektant mówił, czy się mieści w jego klimacie, potem zbieraliśmy to, próbowaliśmy. Za jakiś czas do Polski weszły marki sieciowe, Vero Moda, H&M, Zara. A teraz są sklepy internetowe, ściągnąć można wszystko. Na okładkach ELLE najnowsze projekty Chanel i Givenchy. W porównaniu z połową lat 90. to jest przepaść!

Pamiętam, jak ponad 20 lat temu pierwszy raz zobaczyłam Londyn – to był szok. Przyjechałam z tak strasznie szarego kraju, a tu tyle kolorów!
Ja coś takiego przeżyłem w Skandynawii. Najpierw byłem zachwycony: „O kurczę, jak niesamowicie, wszyscy są tak fajnie, kolorowo poubierani!”. A potem pomyślałem: „Przecież wszyscy wyglądają tak samo”. I ci ludzie też to zauważyli. Byłem tam ze swoją dziewczyną i jej siostrą, ludzie nas zaczepiali i pytali: „Skąd u was dziewczyny mają takie wyczucie stylu?”. A one musiały się nakombinować, coś przyszywać, zmieniać.

Ja też kombinowałam. Pod koniec liceum zrobiłam sobie prototyp legginsów z męskich kalesonów pofarbowanych domowym sposobem na czerwono. Do tego zielona kurtka wojskowa, którą zwędziłam koledze, pod tym żółta tunika własnoręcznie wydziergana... I kierpce.
Podoba mi się to! Wejście do Polski sieciówek zabiło w ludziach tę inicjatywę. Teraz „fajne” jest to, co powtarzalne. To, jak wyglądam, w Polsce jest raczej negatywnie odbierane, a na Zachodzie mi mówią: „Fajnie wyglądasz”. Nie byliśmy takim narodem. Dlaczego daliśmy się wtłoczyć w taką jednorodność?

No właśnie, ja też przeszłam tę drogę. Pamiętasz reklamę szamponu z Cindy Crawford, która wychodzi z windy? Kobieta pracująca nosi kostiumik. Jako dziennikarka Agencji Reutera pisząca o ekonomii uznałam, że powinnam się ubierać w kostiumiki. To wchodzenie w role społeczne...
Styl Polek 20 lat temu, ten chałupniczo-indywidualny, był bardziej dostrzegalny w świecie niż to, co się dzieje teraz.

Kto Cię nauczył tej wrażliwości na piękno? Ja swoje pisanie zawdzięczam rodzicom. Tata mi czytał, opowiadał, świetnie pisał. Z mamą bawiłyśmy się językiem, wygłupiałyśmy się, to była sama radość.
U mnie to chyba kwestia genów. Dziadek był muzykiem, malował. Jego też nosiło, podobnie jak mnie. Nie przywiązywał się do miejsc, przenosił się do Oliwy, do Sopotu, do Pucka, wracał do Sopotu. To był elegancki pan, który jak wracał do domu, to wkładał marynarkę-podomkę. Babcię porwał z Jaworzna, na koniu przyjechał spod Lwowa. Był genialnym dzieckiem, grał na skrzypcach w wieku siedmiu lat. No i wychowały mnie kobiety, mama i babcia, tata był wiecznie nieobecnym, zanurzonym w swojej pracy naukowcem. Jak byłem chory, babcia mówiła: „Porób sobie na szydełku”.

Wrażliwość, robienie na szydełku... A to nie jest niemęskie?
Moim zdaniem to jest fajne, że heteroseksualny facet był wychowywany kobiecą ręką i ma wszystkie te wspaniałe zmysły i zdolności, które mają kobiety, a których heteroseksualni faceci zazwyczaj nie mają. Nie uważasz?

Dziadek przekazał Ci artystyczne geny, babcia i mama nauczyły wrażliwości na estetykę?
Trafnie to nazywasz. Wiesz, że jak zaczęły się te ruchy feministyczne, mama i babcia w ogóle nie rozumiały, o co chodzi: nie pojmowały, od czego mają być wyzwolone.

Grażyna Plebanek i Sławek Blaszewski: Posłańcy mody - Czytaj dalej >>