Grażyna Plebanek i Sławek Blaszewski: Posłańcy mody, fot. Maciej Landsberg

Miałeś rozbudzony zmysł artystyczny, ale zostałeś inżynierem. Jak to się stało?
Wyrastałem w poczuciu, że będę lekarzem albo inżynierem. Ale bałem się krwi, więc jak większość znajomych poszedłem na politechnikę. Wydział budowy maszyn, specjalizacja: chłodnictwo.

I co, umiesz budować chłodnie?
Mam dyplom, leży na półce!

Fakt, że wtedy się nie myślało o przyszłym zawodzie. Ja mam dyplom polonistki, ale wołami by mnie nie zaciągnęli do szkoły, żebym była nauczycielką. Studiowałam to, bo interesowałam się literaturą.
Dopiero po 1989 roku można było myśleć, co się chce w życiu robić. Żeby nie być inżynierem, uciekłem do Warszawy. Zostałem menedżerem zespołu Apteka, a jego basista Marcin Ciempiel był mężem Basi Czartoryskiej. Kiedy koledzy z zespołu reperowali samochód, my z Baśką godzinami oglądaliśmy gazety o modzie, które jej siostra przysyłała z Paryża.

Interesowały Cię bardziej modelki czy ich ubrania?
Bałem się wtedy kobiet! Długo byłem nieśmiałym chłopakiem, bałem się podejść, zagadać.

Ty, menedżer zespołu?! A groupies?
No, może się trochę otworzyłem, rzeczywiście (śmiech). Spotkałem na drodze życiowej bardzo wiele pięknych, cudownych, mądrych kobiet. Ale jestem wierny i stały. Co prawda, raczej na krótszy dystans, kilkuletni.

Jak się wtedy ubierałeś?
Byłem w środowisku muzyków, więc mój styl nie odbiegał od ich wizerunku: np. skórzany kaszkiet kupiony w Berlinie, krótka kurtka, spodnie w kratę. Nabyłem wtedy zwyczaju, żeby wtapiać się w środowisko. Za pomocą stroju się asymiluję: w Mediolanie jestem mediolańczykiem, a w Maroku Marokańczykiem.

A nie masz takiego zboczenia zawodowego, że patrzysz nie na kobietę, tylko na to, jak jest ubrana?
Tylko jeśli coś mi w niej przeszkadza, jeśli coś do niej nie pasuje. Dlatego zawsze powtarzam: ubierajcie się w zgodzie z tym, kim jesteście.

Masz w sobie żyłkę pigmalioństwa, chęć, żeby ,,ulepić” kobietę?
Miałem, ale szybko się tego pozbyłem. Chociaż zdarzało mi się próbować „ulepić” partnerkę. Ale pozostaję czujny, bo ona wcale może nie chcieć mojej pomocy. W odróżnieniu od większości stylistów, którzy pracują w gazetach modowych, gdzie ubierają manekina, ja pracowałem od razu z ludźmi.

Widać u Ciebie walkę pięknego z praktycznym, wykształcenie stoi w kontrze z wykonywaną pracą. U mnie ta walka odbyła się też w wymiarze praktycznym: pracowałam jako dziennikarka Reutera, ale mnie ta praca nie cieszyła. Kiedy zostałam matką, pomyślałam: ,,Jak nie teraz, to kiedy? Mam tylko marzyć o tym, żeby pisać?”. Druga powieść, ,,Dziewczyny z Portofino”, stała się bestsellerem. Jak u Ciebie wyglądała przemiana w stylistę?
Nie było walki. Nie chciałem być inżynierem, szukałem innego zawodu i go znalazłem, dzięki niemu zacząłem zarabiać. Moimi najbliższymi znajomymi byli muzycy, menedżerowie zespołów, więc jak chcieli kogoś wystylizować, to dzwonili do mnie, do Blachy. Najfajniejsza była robota z nowymi zespołami – przychodził ktoś, kto na początku totalnie się nie kleił z muzyką, z byciem artystą, byciem na scenie. Więc ja z nich robiłem postacie pasujące do muzyki.

Dziś tworzysz wizerunki tak różnych artystów jak Andrzej Piaseczny, Szymon Majewski czy Nergal. Ich styl nie ma zresztą nic wspólnego z tym, jak Ty się ubierasz.
Nigdy nikomu nie doradzam swojego stylu. Stylizuję ludzi tak, żeby wydobyć ich indywidualność, żeby byli w zgodzie z sobą. Mam fart, że trafiam na osoby, które nie mają przesadnie rozbudowanego ego, są otwarte. A kobietom, z którymi pracuję, mówię, że lepiej być stylową niż nachalnie kobiecą.

Grażyna Plebanek i Sławek Blaszewski: Posłańcy mody - Czytaj dalej >>