Aż wstyd przyznać, że na dworcu kolejowym w Gdyni stopę postawiłam po raz pierwszy grubo po trzydziestce. Kierunek podróży zawsze był inny, za to znajomi do Trójmiasta jeździli regularnie. Coś musiało być na rzeczy. Ale zrozumiałam to dopiero w 2019 roku, gdy dotarłam na wystawę „Gdynia –Tel Awiw” w Muzeum POLIN. To Tel Awiw powszechnie określa się Białym Miastem, a nazwa wzięła się od nadmorskiego kwartału liczącego cztery tysiące budynków postawionych w stylu Bauhaus. Faktycznie są białe, choć architekt Sharon Rotbard w kontrowersyjnej i ciekawej książce „Białe miasto, czarne miasto. Architektura i wojna w Tel Awiwie i Jafie” (Filtry) dokonuje próby obalenia tej idei. Zastanawiałam się więc, co oprócz bieli łączy Gdynię i Tel Awiw oddalone od siebie o niemal trzy tysiące kilometrów. Okazuje się, że wiele. Polsko-żydowska historia. Portowy charakter. Ten sam mniej więcej czas powstania (Tel Awiw – 1909 rok, Gdynię budowano od 1920 roku, prawa miejskie zyskała w 1926). Ale przede wszystkim łączy je modernistyczna architektura. 

Gdyński modernizm to modernizm nie byle jaki, bo na skalę światową. XX wiek był triumfem owego architektonicznego prądu na czele z niemieckim Bauhausem Waltera Gropiusa czy francuskim funkcjonalizmem Le Corbusiera. Ten ostatni zwykł powtarzać, że „trzeba oczyścić nasze pomysły z romantycznych pajęczyn”. Jak pomyślał (i powiedział), tak zrobił – w końcu jest twórcą słynnego budynku zwanego Jednostką Marsylską, powojennej odpowiedzi na deficyt mieszkaniowy w Europie (a finalnie ojcem wszystkich przyszłych blokowisk). Jednak były to tylko – używając terminologii medycznej, którą język architektury tak lubi – przeszczepy wkomponowywane w tkankę miejską.O krok dalej posunął się Brazylijczyk Oscar Niemeyer. Ten z kolei mówił, że nie interesują go kąty proste, lecz krzywizny, swobodne i zmysłowe, takie, jakie spostrzega w górzystych krajobrazach swojej ojczyzny, meandrujących rzekach, falującym morzu i ciele kobiety, którą kocha. W wyniku tych zachwytów powstało dzieło jego życia (zaprojektowane od podstaw wraz z urbanistą Lúcio Costą w 1956 roku) – nowa stolica państwa, Brasilia. To jedno z niewielu miejsc na świecie, w którym w duchu modernizmu zbudowano całe centrum i istotne miejskie obiekty. Innymi były m.in. Tel Awiw i... Gdynia.

Jej białe śródmieście powstałe w latach 30. to dziś pomnik historii. Ale gdyński modernizm to też wille czy zabudowa industrialna. Z założenia miało być to miasto marzenie otwarte na świat. Miasto, w którym ląd łączy się z wodą. Tę fascynującą opowieść w ujmujący sposób w ubiegłym roku opisał architekt, krytyk i historyk architektury Grzegorz Piątek w książce „Gdynia obiecana. Miasto, modernizm, modernizacja 1920–1939” (W.A.B.), za którą zgarnął zresztą prestiżowy Paszport Polityki.Piątek opisuje, jak Gdynię budowano od podstaw. Przypomina, że miała być polskim oknem na świat (portem) po odzyskaniu przez Polskę niepodległości (Gdańsk był w tym czasie wolnym miastem). Zadaje też ważne pytanie: czy faktycznie ta wytęskniona, zrodzona w czasach niepodległości z morza Gdynia to faktycznie miasto obiecane? Pokazuje jej ciemne strony, ale nie posuwa się do ubrudzenia bieli, jak zrobił to Rotbard w przypadku Tel Awiwu.

To, że nasze „białe miasto” wygrywa w rankingach polskich miejsc szczęścia, zupełnie mnie nie dziwi. Badania i doświadczenie dowodzą, że dobra architektura poprawia jakość życia. Bliskość morza daje poczucie wolności. Wiem, bo studiowałam w mieście przyklejonym do oceanu. A dziś powtarza mi to bliska koleżanka, która z rodziną kilka lat temu postanowiła wyprowadzić się z Warszawy do Gdyni. Dojeżdża kilka razy w tygodniu pociągiem do stołecznego biura. „Nie męczy cię ta droga i dokuczliwa konieczność organizowania codzienności?”, pytam za każdym razem. A Kasia za każdym razem odpowiada: „Nie, bo Gdynia to szczęście”.