Wywiad z Darią Zawiałow

Twoje nazwisko brzmi wschodnio. Kryje się za tym jakaś historia?

Daria Zawiałow: Tajemnicza i niedopowiedziana. Mój pradziadek był czystej krwi Rosjaninem, nazywał się Aleksiej Zawiałow. Zamieszkał w Polsce, kompletnie odcinając się od rodziny, i nikomu nigdy nie zdradził, co się wydarzyło. Nikt z nas nie wie, dlaczego zostawił za sobą całe życie. Z kolei dziadek od strony mamy urodził się w Warszawie, a teraz ja mogłam tu wrócić z Koszalina, gdzie dorastałam – zatoczyłam piękne koło. Moja miłość do Warszawy trwa, od kiedy skończyłam cztery lata, wtedy pierwszy raz przyjechałam do cioci, kuzynki dziadka. Od dziecka marzyłam, żeby tu zamieszkać, i tak się stało, kiedy miałam 15 lat. 


Co Cię tak przyciągało do Warszawy?


Kiedy byłam dzieckiem – wielkie budynki, zoo, ruchome schody i tramwaje. Później, kiedy zajęłam się muzyką, zrozumiałam, jak wielkie możliwości ma to miasto. Pokochałam je też od strony jego historii, architektury i po prostu magii, którą niewątpliwie ma!

Dzieciństwo miałaś beztroskie? 


Miałam słodkie dzieciństwo, bez komputerów i smartfonów. Całe dnie spędzałam na podwórku, ganiając i grając w podchody. Teraz na tym osiedlu panuje cisza i pustka, nie ma dzieci, które kiedyś zbiegały się z wszystkich okolic. Jeszcze wtedy, w latach 90., bawiłyśmy się w klasy, skakałyśmy w gumę. Byłam temperamentnym dzieckiem, trochę zbyt dojrzałym jak na swój wiek. Nie do końca pasowałam do swojej rodziny, poukładanej, cukierkowej: ja – buntowniczka, łobuziara. Sprzeciwiałam się rodzicom. Już jako 12-latka zaplanowałam, że w liceum zamieszkam w Warszawie. Zawsze miałam plan, tyle że on był bardzo mój. 

Czytaj też: Wywiad z Leszkiem Możdżerem >>


Kiedy dziś odwiedzasz rodzinny Koszalin, jesteś kimś innym niż Daria mieszkająca w Warszawie? 


Jestem tam sporadycznie, może dwa razy do roku… To daleko. Czy jestem inna? Nie. Jestem sobą! Może dlatego jeżdżę tam tak rzadko. To, że szybko wyprowadziłam się z domu, bardzo mnie uniezależniło. Już jako 15-latka musiałam nauczyć się wszystko robić sama – nie tylko gotować, prać, robić zakupy, ale też świadomie podejmować dojrzałe decyzje. Nie każdą miałam okazję konsultować z mamą. Czasem jej obecności bardzo mi brakowało. Zdarzało się, że z koleżankami kończyłyśmy spotkanie, bo na jedną czekała mama, a druga umówiła się z siostrą. Ja wracałam do pustego domu. 


Mama nie bała się puścić Cię samej do Warszawy?


Bardzo, ale nie miała wielkiego wyboru. Postawiłam ją przed faktem dokonanym, powiedziałam: „Mamo, ja jadę”. Czułam, że tu jest mój dom, że muszę tu być. 
Czyli wykonałaś taką woltę jak pradziadek. Łatwo było pracować, uczyć się i samotnie radzić sobie z życiem tak młodej dziewczynie?
Najpierw nie pracowałam, a potem trafiłam do chórków Maryli Rodowicz. To był cud – na casting przyszło ze sto osób. Wybrała tylko mnie. Żeby być w chórkach u Maryli, trzeba znać jej całą dyskografię, wszystko, co kiedykolwiek nagrała. I umieć to zaśpiewać. Nigdy nie wiesz, o co poprosi publiczność podczas koncertu. Nauczyłam się odpowiedzialności, musiałam być punktualna, wszystko mieć dobrze ułożone, żeby godzić pracę z nauką. W liceum wcale za chętnie mnie nie puszczali na koncerty. 


Czemu odeszłaś z zespołu Maryli Rodowicz?


Musiałam skoncentrować się na nauce. Nie chciałam też zatrzymać się na etapie chórzystki. Marzyłam już o czymś swoim, autorskim. Pracując z Marylą, nie wiedziałam jeszcze, kim jestem. Nie czułam się dzieckiem, ale teraz wiem, że nim byłam. Miałam więcej doświadczeń niż rówieśnicy, ale mało wiedziałam o muzyce, o świecie, o tym, jak być kobietą. Proces muzycznego dojrzewania pozwolił mi też ukształtować się jako kobiecie. 


Co to znaczy?


Długo szukałam siebie muzycznie i osobowościowo. Nie wiedziałam, kim jestem, nie znałam siebie. Jestem pewna, że tworzenie płyty, które trwało blisko trzy lata, pomogło mi ukształtować osobowość. Stałam się kimś, kto wie, czego chce, ma coś do powiedzenia, czuje się na sto procent sobą, nikogo nie udaje. To wcale nie jest oczywiste – żyć tak, żeby nikogo nie udawać. 


Masz na koncie dwa Fryderyki, jesteś objawieniem. Ale musiałaś na to zaczekać. Przedtem brałaś udział w popularnych show: stawałaś u progu sławy, a ona nie nadchodziła. To był trudny sprawdzian?


Byłam naiwna, może nawet trochę sodówka uderzyła mi do głowy. Po „Szansie na sukces” i pierwszym występie w Opolu myślałam, że oto jest mój czas. Teraz wszyscy do mnie przyjdą: wytwórnia, producent. Okazało się, że nie. Te doświadczenia pokazały, że nic mi się nie należy tylko dlatego, że potrafię śpiewać. Czekało mnie jeszcze mnóstwo pracy i wiele lekcji pokory. Teraz ciągle ktoś mnie pyta, jak się czuję z tym sukcesem: złota płyta, Fryderyki… Ciężko mi przywyknąć do słowa „sukces”. Dzięki temu, że mimo młodego wieku mam na koncie już tyle doświadczeń, że życie mocno mnie dojeżdżało, nie oszalałam. I raczej już nie oszaleję. Tak sądzę (śmiech).


Z mężem poznaliście się podczas występu w „X-Factorze”. Od razu wiedziałaś, że to ktoś ważny?


Tak. Od razu wiedziałam, że Tomek jest kimś wyjątkowym. Moje poprzednie związki były oparte na przeciwieństwach, które się przyciągały. O ile mogę nazwać to związkami, bo były to raczej nastoletnie przygody. Tomek jest do mnie bardzo podobny: w poglądach, gustach, lubimy takie same filmy i kuchnię, to samo nas intryguje i przyciąga. Ujął mnie też swoją skromnością, nie ma parcia na szkło, to dzisiaj rzadkie. 


Jest piękny?


Dla mnie jest.


Co to znaczy, że mężczyzna jest piękny?


Że jest inteligentny, błyskotliwy, że ma superpoczucie humoru. I że jest wysoki i superprzystojny (śmiech). Nigdy wcześniej nie byłam w związku z muzykiem i myślałam, że to będzie niemożliwe. Okazuje się, że tak jest najlepiej. Uzupełniamy się: w pracy ja jestem liderem, a on zabezpiecza tyły. Nie lubi być na pierwszym planie, tę rolę odgrywam ja. Mimo że Tomek ma dosyć mocny charakter, to ja jestem ogniem, a on jest wodą. Nie planowałam, że wyjdę za mąż. Poznałam Tomka i po prostu oszaleliśmy. 


Jakiej barwy masz głos?


Piaskowej, metalicznej.

Myślałam, że powiesz „mezzosopran”.


Pod tym względem – tak. Nie chodziłam do szkoły muzycznej, jestem samoukiem. 


To prawda, że śpiewałaś na weselach?


Przez chwilę, po odejściu z zespołu Maryli. Pieniądze się skończyły i z czegoś trzeba było żyć. Nie chciałam rezygnować z muzyki. Ale nie lubiłam tego, mimo że były to wesela dość ekskluzywne, bez disco polo. W końcu na każdym weselu przychodzi moment, że proszą: „Zaśpiewaj »Jesteś szalona«” (śmiech). Nie godziłam się na to.


Zanucisz?


Nie! (śmiech)


A co byś teraz najchętniej zanuciła? Bo w Twojej muzyce słychać i punka, i lirykę.


Zawsze byłam rozdarta między jazzowymi fascynacjami, Niemenem i tekstami Osieckiej a punkową atmosferą. Myślę, że nadal jestem. Rozdarta dusza. Choć mniej to czuję – wiem już, dokąd podążam. Wszystko się jakoś spójnie skomponowało. 


Jesteś stylowa, Twoje teledyski ogląda się jak inspiracje. Jak uważasz – co jest dziś fajne?


Dużo rzeczy kupuję w second-handach, kocham wynajdować perełeczki. Bardziej fasony niż marki. W Opolu wystąpiłam w komplecie: żakiet i spódniczka w żółto-seledynowe kwiaty. Kupiłam za złotówkę w lumpeksie i przerobiłam u krawcowej. Uwielbiam stare spodnie Levi’sa, dziś już nie ma takiego dżinsu. Zobacz, mam plecak Prady, znalazłam go 
w Kłobucku (śmiech). 


Szpilki czy adidasy?


Trampki. I martensy. Szpilki najrzadziej, prędzej obcasy klocki. Do ślubu szłam klasycznie, w sukni i szpilkach. Jeśli można nazwać klasyką wydziaraną pannę młodą (śmiech). Nie czerpię inspiracji modowych z jednego źródła, szukam w wielu, bawię się. 


Uroda pomagała Ci w życiu?


Jeszcze kilka lat temu byłam o 20 kg grubsza. Dopiero kiedy zdiagnozowano u mnie niedoczynność tarczycy i zaczęłam o siebie dbać (nie jem pszenicy), schudłam. Pytasz o urodę? Zawsze miałam kompleksy, do dziś nie uważam się za piękność. 


To co z tą kobietą, którą się stałaś? Ona nie jest piękna?


Jest spoko. 


Masz ulubioną postać filmową, którą chciałabyś być?


Lady Galadrielą z „Władcy pierścieni”. Gdybym mogła być postacią fikcyjną, byłabym elfem. Jest w tym wystarczająca dawka magii i czegoś zeschizowanego. Czary-mary. Najchętniej byłabym elfem na koncercie Nirvany. 


Rozmawiała Anna Luboń