Czytając wywiady z Panem i słuchając najnowszej płyty nagranej z zespołem Holland Baroque, pomyślałam, że przechodzi Pan ważną zmianę. Czy to taki etap kariery, że może Pan wszystko rzucić?
Leszek Możdżer: Nie ma czegoś takiego jak kariera. To tylko jakieś wyobrażenie o sukcesie. Ja też kiedyś w nią wierzyłem, myślałem, że trzeba coś robić, by coś osiągnąć. Ale nie da się niczego zdobyć na stałe. Kariera nie istnieje. Są tylko relacje osobiste i twórczość. 

To mówi Pan: najbardziej znany pianista jazzowy w Polsce, gwiazda, ulubieniec mediów i publiczności.
To są pochlebstwa. Staram się świadomie posługiwać swoim wizerunkiem i nie wykonywać samobójczych kroków. Nie ujawniam detali z życia osobistego. Prywatność jest czymś, co bardzo wzmacnia. Wizerunek to przecież nigdy nie jestem cały, prawdziwy ja.

A kiedy jest Pan prawdziwy?
Na przykład teraz, w tej rozmowie.

Jesteśmy obcymi sobie ludźmi. 
I to jest prawdziwe. Prawda o nas jest właśnie taka, że jesteśmy sobie obcy. 

Lubi Pan swoją sławę? 
Jeśli już mnie ktoś rozpoznaje, to raczej ludzie, którzy słuchają niezłej muzyki. Mam swoją niszową rozpoznawalność. 

Podoba się Pan kobietom. To też buduje popularność. 
Używam wizerunku, by przyciągnąć publiczność do muzyki jazzowej, improwizowanej, fortepianowej, poważnej. Noszę długie włosy i robię te pompki w siłowni, bo uważam, że jestem to winien tej muzyce. Skoro show-biznes manipuluje zwierzęcymi instynktami, nie widzę powodu, by nie robić tego w dobrej wierze. 

Więc czym jest dla Pana sukces?
To jakość kontaktu z samym sobą. Pracuję nad nim każdego dnia: pilnuję swoich myśli, obserwuję, jak zachowuje się moje ciało. Chodzi o dotarcie do takiego momentu, w którym jest mi dobrze z samym sobą, nawet jeśli jest mi źle. Uczę się dopuszczać pojawiające się emocje i nic nie robić, tylko pozostawać z nimi w kontakcie. 

Miłość też?
Też. Umysł blokuje się również przed zbyt pozytywnymi doznaniami. Zauważyłem, że one także budzą mój wewnętrzny sprzeciw. Dlatego dopuszczam wszystkie emocje, nawet te pozytywne. To rozszerzanie możliwości odczuwania, czyli samoświadomości, jest moją drogą rozwoju. 

Jest Pan samotny?
Bywam. Nie mogę żyć w ciągłej samotności, ale też nie daję rady być ciągle z innymi. Te stany nawzajem się uzupełniają. Czasami czuję się samotny, czasami zmęczony towarzystwem. To po prostu sygnał, żeby zmienić stan z połączonego na oddzielony. A potem odwrotnie. 

Czyli nie marzy Pan o tym, żeby wszyscy dali Panu święty spokój, żeby się ukryć?
To zdarza mi się tylko wtedy, kiedy potrzebuję się zregenerować. Jeśli akurat w takich momentach przebywam wśród ludzi, mogę się ukryć za zasłoną kurtuazyjnych słów czy uśmiechów i jakoś przetrwać uciążliwy czas. Chociaż to właśnie czasu coraz bardziej jest mi żal. To moje jedyne zasoby życiowe, które wyczerpują się bezpowrotnie. 

Jest Pan człowiekiem nieśmiałym?
Myślę, że tak. Chociaż przez ostatnie 10 lat intensywnie nad tym pracowałem i udało mi się dużo zmienić. Świadomość swoich emocji i obserwacja bioenergetyki ciała fizycznego pomaga mi nie czuć się ani lepszym, ani gorszym od innych. 

Koncerty gra Pan boso. To zmysłowa przyjemność? 
Granie na boso wzmacnia wewnątrzkostne przewodzenie dźwięku. Nie słucham tylko uszami. Rezonuje mi całe ciało. Bose stopy poprawiają mój kontakt z drgającą podłogą, a więc i z całym zespołem, uzupełniają moje słyszenie. A do tego pomagają mi okiełznać emocje, uziemiam się pod względem bioelektrycznym. 

Co to znaczy?
Każda emocja to ładunek bioelektryczny, a jeśli mam przepuszczać przez ciało emocje o dużej amplitudzie – a o to przecież chodzi w graniu – bose stopy bardzo pomagają. 

Mieszka Pan we Wrocławiu i w Sopocie. Na każde pytanie o dom odpowiada Pan, że jest nigdzie. Przed czymś Pan ucieka czy za czymś goni? 
Chyba bardziej uciekam. Zatrzymanie się w jednym miejscu wymaga zdecydowania, kim się jest, ostatecznego zdefiniowania swojego terytorium, przed tym właśnie uciekam. Małżeństwo, w którym składa się przysięgę, że będzie się z kimś do śmierci, oznacza aprobatę śmierci, a ja ciągle nie mogę uznać jej za konieczność. Uciekam przed zdefiniowaniem każdej relacji, ale też przed zamknięciem się w zdefiniowanej czasoprzestrzeni. Ciągle jeszcze nie znam swojego zasięgu, a moje ego pracuje nad tym, by rozszerzać terytorium. Podróżowanie jest mi niezbędne. 

Potrafiłby Pan zrezygnować z muzyki?
Teoretycznie tak. 

Co wtedy zostanie?
Oddech i emocje. Ale chyba nie ma takiej potrzeby, żebym rezygnował z muzyki. Prędzej czy później i tak ktoś mnie poklepie i powie: „Weź no, Leszek, coś zagraj”.

Co to dla Pana znaczy być dyrektorem artystycznym Enter Enea Festival?
Zależy mi, żeby przyjechali wybitni muzycy, którzy są fajnymi ludźmi. W tym roku wystąpią m.in.: Aleksiej Archipowski, który grę na bałałajce zamienia w koncertowy żywioł,i Maciej Obara ze swoim kwartetem (jego płytę wydała słynna wytwórnia ECM). Jeden z najwybitniejszych kontrabasistów – Georg Breinschmid. I Tia Fuller, amerykańska saksofonistka – zagram z nią wspólny projekt z orkiestrą symfoniczną. Zdaję sobie sprawę, że idzie za mną swego rodzaju aktywizacja przestrzeni, i właśnie dlatego koledzy z Wrocławia poprosili, żebym robił z nimi legendarny Jazz nad Odrą, a koledzy z Poznania – Enter Enea Festival. Jednak nie ukrywam, że za klawiaturą czuję się najlepiej. Wolę nuty niż słowa, które moim zdaniem utrudniają kontakt między ludźmi. 

To jakby Pan zagrał naszą dzisiejszą rozmowę?
Musielibyśmy ją zagrać we dwoje, bo to jest rozmowa dwóch obcych sobie osób. I to właśnie pani mnie ciągle inspiruje do odpowiedzi... 

Ale ja nie umiem grać.
Więc może jednak zagram sam.