Tworzenie serialowych adaptacji popularnych dzieł kultury nigdy nie jest łatwym zadaniem, o czym z pewnością przekonała się Lauren S. Hissrich. W momencie, gdy ogłoszono rozpoczęcie prac nad serialem, „Wiedźmin” miał ogromną bazę fanów na całym świecie, niejednokrotnie mocno zżytych z materiałem źródłowym. Ja sam przeczytałem Sagę o wiedźminie w wieku około 15 lat i była (i nadal jest!) to dla mnie lektura niezwykle ważna, która w dużym stopniu ukształtowała mój gust. Zdaję sobie sprawę, że twórcom serialu nigdy nie udałoby się w pełni zadowolić ludzi takich, jak ja, choćby każda scena z powieści została przeniesiona na ekran bez zmiany nawet jednego przecinka w wypowiedzi bohaterów. Rozumiem również, że adaptacja rządzi się swoimi prawami i zmiany fabularne są konieczne, aby historia opowiedziana na ekranie była interesująca i wciągająca dla możliwie największej liczby widzów. Owe zmiany, otwarcie zapowiadane przez showrunnerkę, są rzeczywiście znaczne, i niestety nie wyszły one serialowemu „Wiedźminowi” na dobre. Nie dlatego, że historia oddaliła się za daleko od oryginału, a dlatego, że na ich skutek historia moim zdaniem nie zyskała.

PRZECZYTAJ TEŻ: „Świat stoi przed mną otworem”. Wywiad z Pedro Alonso – Berlinem z „Domu z papieru”

Co z historią?

Rozpoczynając seans sześciu odcinków (z ośmiu) drugiego sezonu nie chciałem bawić się w czepianie się szczegółów w stylu „o, w książce było inaczej!”, bo raz że to nieszczególnie odkrywcze, a dwa odebrałoby mi całkowicie przyjemność z oglądania. Niestety okazało się, że tej drugiej nie będzie zbyt wiele z powodu co najmniej osobliwych wyborów dokonanych przez scenarzystów. Drugi sezon „Wiedźmina” w jeszcze większym stopniu niż pierwszy odchodzi od książkowego oryginału i całkowicie po swojemu opowiada historię Geralta, Ciri, Yennefer i pozostałych bohaterów. Problem jest jednak taki, że historia po tych wszystkich zmianach jest zwyczajnie mało wciągająca. Dużo czasu poświęcono tu na budowanie relacji pomiędzy postaciami, co z jednej strony jak najbardziej było potrzebne, ale z drugiej mam wrażenie, że nieco z tym przesadzono. Na wierzch wychodzi za to wspomniana chaotyczność historii – większość postaci coś robi, ale w zasadzie nie wiadomo po co i w jakim celu. Być może zbyt mocno przesiąknąłem książkowym oryginałem i wbrew założeniom nie udało mi się całkowicie od niego oderwać podczas oglądania, ale zwyczajnie trudno mi sobie wyobrazić, do czego niektóre z prezentowanych zdarzeń (dotyczy szczególnie pewnej sekwencji w Kaer Morhen) mają prowadzić. Zakładam, że widzowie, którzy książek nie czytali, będą mieli łatwiej, niemniej jednak nadal cała historia wydaje mi się może nie nudna, ale umiarkowanie ciekawa. Być może to jednak przedwczesna i niesprawiedliwa ocena, bo nie widziałem dwóch ostatnich odcinków sezonu.

Wizualnie jest lepiej

Już po obejrzeniu pierwszych minut pierwszego odcinka widać, że tym razem twórcy mieli do wykorzystanie zdecydowanie większy budżet, niż w przypadku pierwszej serii. Kontynuacja „Wiedźmina” wygląda lepiej od premierowego sezonu – plany są bardziej szczegółowe, lepiej wyglądają też kostiumy (zniknęły szeroko wyszydzane zbroje żołnierzy Nilfgaardu, wykonane z pomarszczonej skóry). Bardzo dobrze wyglądają też sceny akcji – w pamięć zapada szczególnie jedna sekwencja, w której Geralt rozprawia się z kilkoma zbirami. Wykorzystano w niej przyspieszenia i spowolnienia czasu, które dobitnie pokazują, że wiedźmin jest zdecydowanie szybszy od przeciętnego człowieka. Sam efekt slow motion jest jednak miejscami nadużywany – pojawia się za każdym razem, gdy siła uderzenia odrzuca bohatera do tyłu. Mimowolne skojarzenie ze scenami z filmów Zacka Snydera nasuwa się samo.

PRZECZYTAJ TEŻ: A kto w tym kraju nie pije? „Powrót do tamtych dni” [RECENZJA]

Nowe i stare twarze

Jeśli miałbym jeszcze za coś pochwalić „Wiedźmina”, to za grę aktorską. Najjaśniej błyszczy zdecydowanie Henry Cavill, który w drugim sezonie jest lepszym Geraltem, niż w pierwszym. Ma o wiele więcej do powiedzenia i nie ogranicza się już jedynie do smętnych pomruków. Aktor wspominał w wywiadach, że zależało mu na tym, aby jego bohater bardziej przypominał książkowego i cieszę się, że udało mu się przeforsować tę ideę u twórców serialu. Freya Allan też ma więcej do roboty niż tylko bieganie po lesie, co wyszło na dobre jej Ciri. Nadal nie przyzwyczaiłem się do Anyi Chalotry jako Yennefer, ale i jej grze nie sposób czegokolwiek zarzucić, podobnie jak Joeyowi Bateyowi.

W drugim sezonie do obsady dołączył Kim Bodnia, który wciela się w postać Vesemira, czyli najbardziej doświadczonego z wiedźminów. Swoją postawą aktor udowadnia, że obsadzenie go było świetnym pomysłem – wręcz bije od niego doświadczenie i wynikający z niego spokój, ale da się wyczuć, że ten „dziadek” potrafi być groźny, jeśli sytuacja tego wymaga. Na ekranie pojawia się też kilku innych wiedźminów, w tym między innymi Eskel i Lambert. Decyzje scenarzystów, szczególnie dotyczące tego pierwszego, z pewnością będą szeroko komentowane i niestety nie spodziewam się ciepłych słów.

PRZECZYTAJ TEŻ: Nie tylko filmy świąteczne. Co oglądać w bożonarodzeniowe wieczory? [ELLE MAN POLECA]

Czy warto obejrzeć drugi sezon „Wiedźmina”?

Drugi sezon wiedźmina kontynuuje to, co zaczął pierwszy, to znaczy opowiada historię Geralta i pozostałych bohaterów całkowicie po swojemu, niemal zupełnie zrywając z książkowym oryginałem. Robi to w sposób moim zdaniem średnio udany, prowadząc wątki w dość chaotyczny i nie zawsze zrozumiały sposób. Nie mam jednak wątpliwości, że całkiem spora grupa widzów będzie z nowego „Wiedźmina” zadowolona, bo to serial miły dla oka, ze sporą liczbą widowiskowych scen akcji i ciekawymi postaciami. Ode mnie piątka w dziesięciostopniowej skali.