NOWOCZEŚNI

Joanna (38 lat), dyrektor ds. klientów kluczowych w korporacji, Mirosław (40 lat), nauczyciel w prywatnej szkole podstawowej. Małżeństwo od pięciu lat. Ona zarabia trzy razy lepiej niż on.

Joanna: – Kupiłam ostatnio piękną skórzaną torbę Chloé w kolorze nude. Cena: 1600 zł. To mała część mojej pensji, więc mogłam sobie na to pozwolić, zwłaszcza że robię zakupy dość rozsądnie, nigdy kompulsywnie. Ale zdaniem Mirka tak duża kwota przeznaczona na torebkę przekracza granice zdrowego rozsądku. Może dlatego, że on zarabia dokładnie trzy razy mniej niż ja? I ma z tym dokładnie trzy razy większy problem niż ja? Po powrocie z zakupów Joanna schowała paragon do szuflady z biżuterią i skłamała, że torebka kosztowała „tylko” 400 zł. Ale Mirek i tak się skrzywił, twierdząc, że widział podobne za 200 zł, gdzieś na hali targowej. Nie chciało jej się tłumaczyć różnicy. – Sama nie mogę w to uwierzyć, ale tak, ukrywam przed mężem wiele zakupów – opowiada Joanna. Widać, że jest tym tematem rozdrażniona. – Oczywiście mam świadomość, że kupując luksusowe rzeczy, nie odbieram Mirkowi jedzenia, nie okradam go, tylko wydaję własne, ciężko zarobione pieniądze. Ale mam dosyć słuchania jego narzekań na moje zawyżone wydatki. Wole go okłamać, żeby mieć spokój. Na przykład Mirek jest pewien, że trzy pary okularów słonecznych Gucci upolowałam podczas likwidacji butiku w cenie 100 zł za sztukę. Gdyby usłyszał, że trzeba dodać jeszcze jedno zero, nie mógłby spać przez całą noc.

Kiedy poznali się przed kilkoma laty, każde miało za sobą poważne związki. I własne przyzwyczajenia, także finansowe. Joanna: jadanie w restauracjach, powroty do domu taksówkami, nałogowe kupowanie kawy na wynos, a raz na jakiś czas markowych dodatków (torba, okulary, buty). Na początku zarabiała niewiele więcej niż jej partner, dwa lata temu awansowała. Teraz różnica w ich pensjach aż kłuje w oczy. – Mirek mi pogratulował, ale kiedy usłyszał, ile będę zarabiała, przeraził się. Myślę, że ma z tym problem, bo pochodzi z tradycyjnej rodziny, w której ojciec pracował, a matka wychowywała dzieci. Nasze zarobki to dla niego temat tabu. Od początku każde z nich ma własne konto (Joanna ma też polisę, o której mu nie powiedziała, w sumie nie wie dlaczego…). Miesiąc po ślubie założyli wspólną lokatę, na którą co miesiąc przelewają 1200 zł. Joanna zaproponowała, żeby Mirek dokładał 300 zł, proporcjonalnie do swoich zarobków, ale się żachnął. Wpłacają wiec pół na pół. Zajmują mieszkanie po rodzicach Mirka, na szczęście nieobciążone kredytem. Koszty remontu, około 50 tysięcy zł, pokryła Joanna, tłumacząc, że chce tak zrobić, ponieważ wprowadziła się do niego. Prawda jest taka, że on musiałby wziąć pożyczkę, aby się dołożyć. W restauracji płaci Mirek, w barze i kinie też. Uparł się, aby tak było. W efekcie często pod koniec miesiąca zostaje bez pieniędzy. Wtedy Joanna nieskładnie proponuje: „Podzielimy się”, i zostawia mu parę banknotów na stole w kuchni. On po wypłacie kupuje jej kwiaty. „Dzięki za kieszonkowe” – próbuje żartować.

– Mam problem z prezentami dla męża – przyznaje Joanna. – To jakaś paranoja! Po raz pierwszy w życiu stać mnie na drogie rzeczy, ale czuję się głupio. Od razu myślę, jak Mirek to skomentuje… A on albo się zasmuca, że nie może mi takich rzeczy sprezentować, albo złości, że szpanuję kasą. Jak wyobrażają sobie własną finansową (i nie tylko) przyszłość? – Nie zamierzam rezygnować ze swoich upodobań zakupowych – obstaje twardo przy swoim Joasia. – Zaniżanie cen na dłuższą metę jest uciążliwe, ale chyba już się do tego przyzwyczaiłam. Nie mogę pogodzić się jedynie z tym, że coraz częściej milczymy na temat finansów. Mam żal do Mirka, że nie chce zmierzyć się z tym tematem. Udaje, że wszystko jest w porządku, nigdy się nie przyzna, że to go gryzie. Rozumiem, że czuje się niekomfortowo, ale czasami mam ochotę mu wykrzyczeć, żeby albo poszukał sobie lepszej pracy, albo pogodził się z sytuacją! Żeby chociaż raz się ucieszył, że stać mnie na markowe rzeczy, że w sumie dobrze nam się obojgu powodzi. Co z tego, że zarabia mniej? Gdyby nie miał na tym punkcie kompleksów, nie byłby to dla mnie żaden problem. Wyższe zarobki żony to nie koniec świata, a tym bardziej nie powód, żeby zakończyć związek. 

Komentuje Izabela Jaderek, psycholog i seksuolog: Ukrywanie swoich wydatków czy zarobków, a tak się coraz częściej zdarza, prowadzi na dłuższą metę do problemów. Podstawowym błędem Joanny i Mirosława jest brak komunikacji. On czuje się gorszy od swojej żony, co stara się zbyć żartem, ale to rodzi kolejne kompleksy oraz wiele negatywnych emocji. Spotkałam podobną parę: na poczatku związek był bardzo udany, ale kiedy jego biznes zaczął podupadać, jej życie zawodowe rozkwitło. I zaczęły się problemy. On ciągle jej dogryzał, podkopywał pewność siebie, aby sam poczuć się lepiej. Nie same dysproporcje w zarobkach rodzą takie frustracje, ale utrata pewności siebie i poczucie, że nagle jest się gorszym. Nie chcę bić na alarm, że problemy finansowe należy obgadać na psychoterapii małżeńskiej. Jednak kiedy zła komunikacja dotycząca pieniędzy uruchamia kompleksy i frustracje, warto zwrócić się o pomoc. Partnerowi trudno powiedzieć: „Czuję się słabszy, niemęski”, bo odsłania wtedy swoje lęki, a nikt nie chce czuć się gorszy. W relacji chcemy i potrzebujemy być partnerami. Dlatego też warto podjąć to ryzyko, bo zagrożeniem jest oddalenie się, czasem nawet rozstanie. Nie chodzi o to, że zarobki są najważniejsze w związku, tylko o to, że kryzys uwidacznia cechy, których nie chcemy pokazywać.

TRADYCYJNI 

Patrycja (31 lat) i Leszek (31 lat) to małżeństwo, w którym pracuje tylko on. Zarabia bardzo dobrze, ale nieregularnie. Ona zajmuje się wychowaniem dzieci: czteroletniej córki i rocznego synka.

Poznali się w klasie maturalnej, oboje pochodzą z tego samego miasta. Mieszkali dosłownie dwie ulice od siebie. Kiedy zaczęli się spotykać, każde dostawało jakieś drobne kieszonkowe od rodziców. –I już wtedy nie było ważne, kto kupuje piwo czy kawę – wspomina Patrycja. – Płacił ten, kto akurat miał. Proste. Taką zasadę stosowali także potem, na studiach. Patrycja dostawała niewielkie stypendium, Leszka wspierali finansowo rodzice. Oboje też dorywczo pracowali. Po studiach ona dostała pierwszą stałą pracę: pół etatu w banku. On jako zdolny programista szybko zaczął otrzymywać ciekawe oferty. Od kilku lat pracuje wyłącznie za granicą – wyjeżdża na kilkumiesięczne kontrakty, najczęściej do Holandii lub Niemiec. Co weekend albo co dwa melduje się w domu. – Kiedy projekt się kończy, robię sobie miesiąc wolnego, żeby nadrobić stracony czas, odetchnąć, pobyć z rodzinką i… znaleźć coś nowego – uśmiecha się. Nie kryje, że choć jego praca może wyglądać z boku na niestabilną, to jednak jest doskonale płatna. Wysokości zarobków nie zdradza. Od kiedy Patrycja została mamą, nie wróciła do pracy. – Gdy nasze młodsze dziecko pójdzie do przedszkola, czyli najdalej za dwa lata, może rozejrzę się za jakimś zajęciem. Na pewno jednak w wymiarze nie większym niż pół etatu – planuję. Oczywiście pod warunkiem, że Leszek nadal będzie tak dobrze zarabiał. Szczerze mówiąc, Patrycja nie tęskni na razie za pracą. Chodzi na jogę, stara się być na bieżąco z nowościami filmowymi i książkowymi, a raz w tygodniu, w sobotę przed południem, spotyka się z grupą koleżanek: idą biegać, potem jedzą śniadanie w ulubionej restauracji i spędzają wspólnie czas aż do obiadu. Dziećmi w tym czasie zajmuje się Leszek albo niania.

Od poniedziałku do piątku rana domem zarządza Patrycja, z rzadka korzystając z pomocy niani. – Na szczęście córka uwielbia swoje przedszkole, a synek dobrze przesypia noce – mówi. – Ale gdzie tu miejsce na etat, np. w korporacji? Choćbym i chciała, nie dałabym rady pracować w pełnym wymiarze godzin, tym bardziej że nie mamy na miejscu dziadków. W ogóle nie widziałabym dzieci, a zarobki w branży bankowej poszybowały w dół. To by mi się zwyczajnie nie opłacało, zwłaszcza gdy pomyślę o pensji męża – kalkuluje. Jeszcze jako para na studiach założyli oddzielne konta bankowe. Po zaręczynach Leszek upoważnił Patrycję do swojego. Kiedy ona dostała pracę w banku, umówili się, że będą żyli z jego pensji, jej zaś potraktują jako oszczędności. Po roku uzbierała się spora suma, która przydała się jako wpłata na pierwsze własne mieszkanie. Po ślubie Patrycja zlikwidowała własne konto. – Po co płacić za dwa? – przekonuje. – Nie rozumiem, jak małżeństwa mogą się drobiazgowo rozliczać, dzielić na „twoje”, „moje”. To dla mnie dziwne i wręcz żenujące. – Skoro dzielimy razem życie, to nie ma mowy o podziałach – wtóruje jej Leszek. – Patrycja genialnie panuje nad rzeczywistością: opłaca rachunki, wszystkie większe wydatki zapisuje w specjalnym notesie, który mogę w każdej chwili obejrzeć, choć zwykle tego nie robię. Nie jest rozrzutna. Gdyby tak było, pewnie musiałbym założyć jej osobne konto i przelewać pewną sumę pieniędzy. Ale Pati świetnie gospodaruje domowym budżetem. Nieraz ją namawiam, żeby zaszalała, coś sobie kupiła, tak rzadko to robi. Wiadomo, poznanianka! Czyżby układ idealny? – Rzadko, chyba nieświadomie, Leszek daje mi odczuć, kto tutaj zarabia – przyznaje po namyśle Patrycja. – Niedawno kupowaliśmy nowy samochód, pierwszy raz z salonu.

Bardzo chciałam białe kombi z wielkim bagażnikiem, w którym zmieściłby się wózek i rowerek, jednak mąż nawet nie wziął go pod uwagę. Zamówił wielką srebrną terenówkę. Uznał, że ma prawo decydować w tzw. męskich zakupach. Gdybyśmy zrzucali się na auto po połowie, musiałby mnie wysłuchać! To mi się nie spodobało. Plany? – Przeglądam czasem ogłoszenia o pracę. Na razie jestem pochłonięta domem i dziećmi, ale przyznaję, czasami dopada mnie lęk o przyszłość. Zwłaszcza wtedy, kiedy słyszę, że mąż koleżanki się zakochał i odszedł. Gdybym ja była na jej miejscu, zostałabym z ręką w nocniku – uśmiecha się kwaśno Patrycja. – Niepracująca matka z dwojgiem dzieci, po prostu pięknie… Mama szepnęła jej niedawno podczas niedzielnego obiadu, że powinna założyć sekretne konto, na które wrzuci raz po raz jakąś sumkę. Tak dla własnego dobrego samopoczucia. – Ta myśl coraz bardziej mi się podoba, choć między mną i Leszkiem jest naprawdę OK i nie zakładam czarnych scenariuszy. Być może za jakiś czas, kiedy dzieci podrosną i będę miała więcej luzu, rzeczywiście znajdę pracę. Myślę, że dobrze mieć własny grosz. 

Izabela Jaderek: Na takie pary czyhają zagrożenia: jeśli jedna strona będzie interesowała się wyłącznie aspektami domowymi, nie rozwijając żadnych pasji czy zainteresowań, to może się zdarzyć, że po pewnym czasie nie znajdą wspólnego języka. Zwłaszcza kiedy w rodzinie pojawią się dodatkowe problemy. Inne ryzyko w takich związkach jest takie, że osoba niepracująca może mieć poczucie krępującej zależności od partnera, który ją utrzymuje. Świadomość, że każdy ma choćby i niewielki, ale własny zarobek, daje obu stronom większy komfort i poczucie niezależności. Nie można jednak twierdzić, że każda osoba niepracująca czuje się w związku upokorzona. Wiele kobiet chwali sobie taki stan rzeczy, szczególnie te, które są pochłonięte dziećmi, domem. Tyle że kiedy dzieci idą do szkoły, a dom jest już urządzony, nagle czasu robi się coraz wiecej. Jeśli taka osoba nie przekieruje uwagi na kontakty z ludźmi, rozwój, może poczuć się sfrustrowana. Co oczywiście od razu przekłada się na relacje. Podstawowa sprawa: nie mieć do siebie pretensji, nie wypominać sobie posiadania pracy lub nie. Ważne jest też, aby strona niepracująca nie stawiała siebie w roli ofiary, a osoba pracująca nie stosowała przemocy, bo właśnie w tego typu relacjach, w skrajnych przypadkach, może pojawić się przemoc ekonomiczna: jedna strona używa wówczas pieniędzy do sprawowania władzy i kontroli nad rodziną. Pieniądze stają się kartą przetargową, służą manipulacji i uzależnieniom.

PARTNERSCY

Łucja (28 lat) i Michał (34 lata) są w związku nieformalnym od sześciu lat. Ona prowadzi salon kosmetyczny, on myjnię samochodową. Mają podobne zarobki. Nie biorą ślubu, bo – jak zgodnie twierdzą – do niczego go nie potrzebują. Ale ponieważ w świetle prawa są dla siebie obcy, musieli się odpowiednio zabezpieczyć. A zatem mają własne konta i każde z nich jest upoważnione do korzystania z rachunku drugiego. Sporządzili u notariusza testamenty, w których w razie śmierci czy poważnej choroby przekazują sobie część majątku. – Własne firmy, zarządzanie kilkuosobowymi zespołami – to świetnie wygląda tylko z boku – zastrzega Michał. – Wciąż jeszcze jesteśmy na dorobku, biznesy są obciążone kredytami. Może za kilka, kilkanaście lat wyjdziemy na prostą. Narazie wszystko działa sprawnie, choć bywają momenty, kiedy jedno z nas jest bez pieniedzy, bo np. musiało zapłacić duży podatek, a najnowsze przychody wszystkiego nie pokryły. Łucja i Michał mają biznesowe podejście także do wspólnego, prywatnego życia. Wszystkimi wydatkami dzielą się na pół – od codziennych zakupów, przez remont, zakup mebli, wyjazd wakacyjny, skończywszy na opłatach za mieszkanie i wyprawianiu świąt. – Znajomi się z nas śmieją, bo ostatnio, kiedy byliśmy na nartach w Dolomitach i przyszło płacić za skipass, podzieliliśmy się kasą co do eurocenta – opowiadają. – Uważamy, że tak jest zdrowiej. Odpadają kłótnie, kto i ile włożył do budżetu domowego, o których mówią nasi znajomi. Nasłuchaliśmy się, my nie popełnimy tego błędu! Niedawno Michał zaproponował, aby założyli wspólne konto oszczędnościowe i wpłacali na nie co miesiąc niewielką kwotę, która potem przyda się na urlop albo niezaplanowane wydatki. Łucja uznała to za świetny pomysł.

Przekonuje, że w ich sytuacji tego typu „polityka finansowa” bardzo się sprawdza. – Kiedy zostaniemy rodzicami, być może wiele się zmieni. Jedno jest pewne: na dziecko też będziemy łożyć po połowie. Inaczej tego nie widzimy. Po prostu oddzielamy miłość od pieniędzy, bo wiemy, jak bardzo mogą zepsuć choćby najpiękniejszą relację. Niemniej jednak Michał irytuje się, kiedy Łucja mu wypomina, że kupuje ciągle nowe radia samochodowe albo gry komputerowe. Przecież wydaje ze swojej kasy, nie nawala. Często pożyczają sobie pieniądze, zarówno po 100, jak i po dwa-trzy tysiące złotych. – Nie ma mowy o prolongatach długu, nawet w przypadku małych kwot – kręci głowa Michał. – Na szczęście nie naliczamy sobie odsetek, jeszcze tego by brakowało! – dodaje Łucja. Z ociąganiem wyznaje, że chciałaby, aby partner zaprosił ją choć kilka razy do roku na kolacje. – Zaprosił, czyli zapłacił za nas, tak po prostu, jak to zwykle bywa na randkach. W walentynki kelner w tajskiej restauracji nie krył zdziwienia, kiedy wyciągnęliśmy z Michałem po 50 zł z portfeli – rachunek wyniósł 93 zł. Nawet napiwek daliśmy po połowie… Przyznaję, wolałabym, aby w ten wieczór zapłacił Michał. A tak poczułam się jak na biznesowej kolacji z kontrahentem. Co dalej? Przed Łucją i Michałem jeszcze sporo ważnych rozmów, m.in. o tym, co będzie, kiedy w końcu zostaną rodzicami. Czy faktycznie, tak jak planują, nadal będą się zrzucać po połowie? Na każde śpioszki, smoczki, chusteczki nawilżające? A jak podzielą się czasem poświęconym opiece nad dzieckiem? – W pewnych czynnościach jako ojciec nie zastąpię dziecku mamy – wzrusza ramionami Michał. – Wiadomo, że będę chciał kąpać czy przewijać, ale karmienie zostawię Łucji. Słyszałem, że dziecko na początku potrzebuje głównie matki.  Jest przekonany, że partnerce będzie prościej iść na urlop macierzyński niż jemu. Po prostu znajdzie się do salonu osobę na zastępstwo, a Łucja będzie tam wpadać tylko na kontrolę. Zastrzega, że on na ojcowski nie pójdzie, bo jako właściciel musi być w swojej firmie od rana do wieczora, przecież dopiero się rozkręcają. Łucja, słysząc to, nie ma najszczęśliwszej miny. – Widzę, że mamy jeszcze sporo do omówienia – kwituje. 

Izabela Jaderek: Ostatnio często spotykam pary, które rozliczają się ze wszystkiego, nawet kiedy pojawiają się duże różnice w zarobkach. Czują się dzięki temu niezależne, bezpieczne. To świetne rozwiązanie, ale pod warunkiem, że chcą go obie strony. W przypadku większych wydatków typu: remont, samochód, kredyt, sprawa wydaje się jasna. Jeśli jednak para rozlicza się drobiazgowo przez wiele lat, kobiety często zarzucają partnerom, że traktują je biznesowo, niezbyt poważnie. Dla takich par jak Łucja i Michał dobrym rozwiązaniem jest takie, kiedy od czasu do czasu rachunek za kolację czy bilety do kina reguluje jedna strona. Daje to poczucie swobody, a jednocześnie jest deklaracją, że mamy potrzebę zaprosić bliską sercu osobę i nie liczymy się z nią co do grosza. Pomyślmy, jak frustrujące może być wykłócanie się w związku o dwa złote!