Koniec sierpnia. Żar leje się z nieba, jakby starał się zagłuszyć przeświadczenie, że to ostatnie podrygi lata. Z Marią Kowalską umawiamy się na warszawskim Starym Mokotowie w centrum skweru Antoniego Słonimskiego, na którym stoi modernistyczny budynek projektu Mieczysława Pipreka z końca lat 40. mieszczący kino Stolica – dziś Iluzjon. Tu przeszłość spotyka przyszłość. A czym, jeśli nie takim spotkaniem, jest udział Marii w nowej adaptacji powieści „Znachor” Tadeusza Dołęgi-Mostowicza? „Gdy usłyszałam o castingu do roli Marysi, pomyślałam, że to moja rola”, uśmiecha się. No i jeszcze ta zbieżność imion – prawdziwie filmowy zbieg okoliczności. Pytam Marię, czy takie chwile zdarzają jej się często. „Wszystko zależy od tego, jak postrzegamy życie. Może się okazać, że zawsze jest dla nas filmowy moment albo że w ogóle go nie dostrzegamy. Każdy ma swoją perspektywę, która jest jego wewnętrznym okiem kamery”. 

Ona sama dba o to oko, a filmowe momenty łączą się z emocjami. „To był licealny okres osiemnastek. Bardzo podobał mi się pewien chłopak na przebieranej zabawie. Ja byłam księżniczką Jasminą, on gangsterem. Duszno, porwał mnie do tańca. Jak w »Zapachu kobiety«, tylko role odwrócone, bo to ja zamknęłam oczy”. Rumieni się. Jest w Marii jakaś niedzisiejsza eteryczność. Ale i psotność chochlika. To zasługa rodziców, którzy budowali w niej poczucie spokoju. I to z nimi wiążą się inne momenty filmowe. Jak ten, kiedy „kilka lat temu poleciałam z tatą po raz pierwszy do Afryki. Czuję się tam jak w domu, jakbym wróciła do korzeni, moich przodków. Siedziałam nad kraterem Ngorongoro powstałym po erupcji wulkanu. A w dole rozpościerała się wielka kraina, w której stada zwierząt poruszają się płachtami jak w »Pożegnaniu z Afryką«”. 

Maria (rocznik ’96) wychowywała się w Łękawicy, sielskiej wiosce pod Wadowicami. Biegała po lasach z przyjaciółmi, budowali własne światy, tworzyli miniteatrzyki. Jest starszą siostrą i ukochaną córką swoich rodziców – anestezjologa i stomatolożki. To ważne, bo do matury nie wiedziała, jaką ścieżkę kariery wybierze: aktorstwo czy medycynę. „Na pewnym etapie rodzice chcieli mnie ukierunkować. A ja ich podziwiam, dlatego w liceum poszłam do klasy o profilu biologiczno-chemicznym. Brałam pod uwagę dwie drogi. Przygotowywałam się do studiów medycznych, spędzałam na nauce noce i dnie. Oprócz tego był teatr, który towarzyszył mi od dziecka, i to tam czułam się sobą”. Dostała się i do Akademii Sztuk Teatralnych w Krakowie, i do łódzkiej filmówki, gdzie zdobyła złoty indeks: „Łódź mnie wołała”. Odpowiedziała na wezwanie. Co na to rodzice? „Na początku bali się o mnie, martwili, jak poradzę sobie w życiu. To zawód artystyczny, którego nie wybiera się, licząc na stabilność. Gdy jechałam na egzamin, odwieźli mnie na pociąg. Wiedzieli, jakie to dla mnie ważne. Przytulili i powiedzieli: »Jedź, spełniaj marzenia«. Od tej chwili stoją za mną murem, a gdy zaczynam powątpiewać, mówią: »Maria, pamiętasz, kiedy wsiadłaś do pociągu? Jedziesz nim, jedziesz!«”. 

Tych momentów zwątpienia nie było wiele. Najtrudniejszy, ale i najpłodniejszy okazał się czas pandemii. Maria wróciła do domu, pisała pracę magisterską, po jej głowie krążyły pomysły. Zaczęła studiować filozofię, a podyplomowo arteterapię i przygotowanie pedagogiczne. „Myślałam, że może stworzę jakąś swoją przestrzeń i zaczęłam kombinować, co by to mogło być…”. Szybko poszło. Wkrótce na Instagramie opublikowała rolkę, w której mówi: „Cześć, tu Maria. Jestem aktorką i prowadzę apartamenty w Krakowie”. Wynajem krótkoterminowy okazał się strzałem w dziesiątkę. „Uwielbiam Kraków. W pandemii przeprowadziłam się tam i zakochałam po raz kolejny. Turystów było mniej, po swojemu eksplorowałam miasto. Pewnego razu pomyślałam: a co, jeśli wynajmowałabym pokoje? A że od pomysłu do realizacji u mnie zawsze jest krótka droga…”. Biznes prosperuje. „I daje mi poczucie stabilności”. W przyszłości marzy o własnej kamienicy. Bo Maria jest utkana ze sprzeczności. Z jednej strony ważąca słowa artystka. Z drugiej – analitycznie myśląca przedsiębiorczyni. Z trzeciej – szalona wielbicielka sportów wszelakich: snowboardu, windsurfingu, nurkowania głębinowego, jazdy konnej. To ją relaksuje, pozwala odpocząć. Z natury jest dociekliwa. I gdy czymś się zajmie, nie odpuszcza. 
2018 rok, Maria na trzecim roku studiów wygrywa casting do jednej z głównych ról – zbuntowanej nastolatki Oli w serialu „Pod powierzchnią”. „Gdy dostałam tę rolę, opiekun mojego roku w filmówce Michał Staszczak stał za mną, dopingował mnie. Mogłam na niego liczyć”. Dopytuję o jej wspomnienia akademickie, również w kontekście zarzutów o nadużycia, z którymi mierzyła się w ostatnim czasie uczelnia. „Nie miałam takich doświadczeń. Wiesz, wszędzie zdarzają się trudniejsze momenty. Ale ja zapamiętuję to, co mnie zbudowało i buduje nadal”. Czyli? „Odkrywanie siebie. Bo jak masz 18 lat i wskakujesz w świat filmu, zachłystujesz się tym. I to trzeba w pewnym momencie okiełznać – pilnować siebie. Szkoła pozwoliła mi sprawdzić siebie w różnych okolicznościach. Zaczęłam kształtować swój smak, gust, warsztat”. Choć kocha teatr, pociąga ją kino. Szczególnie to, które wnika w naturę człowieka. Dziś szuka dla siebie postaci wielowymiarowych, które mają do przekazania coś, co sama Maria chciałaby powiedzieć. 

Taka jest Marysia Wilczurówna w „Znachorze”, której przez pół życia szuka wybitny chirurg, prof. Rafał Wilczur. Powieść z 1937 roku okazała się wielkim sukcesem, podobnie jak jej pierwsza, przedwojenna ekranizacja (w reż. Michała Waszyńskiego), a potem słynny film Jerzego Hoffmana z Jerzym Bińczyckim i Anną Dymną. Najnowsza ekranizacja autorstwa Michała Gazdy (z Leszkiem Lichotą w roli profesora) od początku wzbudzała emocje. Gdy Netflix ogłosił prace nad obrazem, w sieci zawrzało. „Po co poprawiać coś, co jest dobre?”, dopytywali internauci. Ale nowy „Znachor” nie jest remakiem, bazuje przede wszystkim na tekście powieści. Wieś jest tu piękna jak we wspomnieniach Marii z dzieciństwa. I przemawia głosem kobiecych bohaterek. „Gdy przeczytałam scenariusz, wiedziałam, że będę miała szansę stworzyć rolę, która będzie moja” – mówi Maria. Jej Marysia jest nie tylko zadziorna, zdecydowana, lecz także krucha. Magnetyczna. Zwracam uwagę na coraz więcej punktów zbieżnych między aktorką i jej literackim pierwowzorem. Obie są córkami lekarza. Dzielą też imię. „Mnie się wydaje, że ono determinuje trochę charakter człowieka. Kto, jeśli nie Marysia, może zagrać Marysię?! Miałam kartę przetargową, jadąc na casting”, śmieje się. Skoro tak, zastanawiam się, czy po zakończeniu zdjęć pozostały z nią jakieś gesty charakterystyczne dla jej postaci. „Ciało pamięta rolę często dłużej niż głowa. Po Marysi przez dłuższy czas został mi jej gest dotykania włosów”. A poza tym? „Dzięki niej zrozumiałam, czym jest prawdziwa miłość. Taka, kiedy pozwalasz komuś odejść, zamiast trzymać tę osobę na siłę przy sobie. Myślę, że największą przygodą, jaką możemy sobie zafundować, jest podróż w głąb siebie i drugiego człowieka. To coś, czego oczekuję od kina”.

Maria poważnie traktuje aktorstwo. Podobnie podchodzi do życia. „Jestem ostrożna w zapraszaniu obcych do mojego świata. Fascynują mnie ludzie i często się w nich zakochuję. Ale głęboko wierzę, że prawdziwa miłość jest wyborem. I na końcu to ja wybieram, kogo chcę kochać, jak długo chcę o tę miłość walczyć”. Zakochuje się w świecie, ludziach, filmach. „Nie da się wykonywać tego zawodu, nie będąc nadwrażliwym”, rzuca. To dla niej dar – z perspektywy aktorskiej. Trud – z osobistej. „Jak każda cecha – może stać się naszą udręką albo sprzymierzeńcem w zależności od tego, jak człowiek zaopiekuje się sobą”. Jak opiekuje się sobą Maria? Otacza się bliskimi, wybiera takie filmy, książki, obrazy, muzykę, które nie wytrącą jej z równowagi. „Panuję nad swoją nadwrażliwością. Dlatego wybierając kolejne projekty, zawsze zadaję sobie pytanie, czy na tym etapie będę w stanie udźwignąć daną postać. Trzeba nad sobą pracować, żeby wiedzieć, na co nas stać. I dbać o higienę wewnętrzną”. 

Wieczorami, po pracy, lubi skupiać się na sobie. Leży w ciszy albo szuka podkładu muzycznego. Czasami biega, innym razem medytuje. I pisze. A ostatnio: „Nagrywam dużo swoich monologów na dyktafon. Tak buduję postać. Ale to też moje przemyślenia na codzienne tematy. Opowiadam historie, by zapamiętać, co przeżyłam”. To przypomina słynne zdanie Joan Didion: „Żeby żyć, opowiadamy sobie historie”. Maria się uśmiecha, wspomina nagrania dziadka, który był jej bliski. „Dzisiaj to moja najcenniejsza pamiątka. Gdy przychodzi dzień, że bardzo mi go brakuje, puszczam jego opowieści”. Jest taka stoicka modlitwa, którą często odmawiał, a którą zapamiętała: „Panie, daj mi cierpliwość, abym umiał znieść to, czego zmienić nie mogę. Daj mi odwagę, abym umiał konsekwentnie i wytrwale dążyć do zmiany tego, co zmienić mogę. I daj mi mądrość, abym umiał odróżnić jedno od drugiego”. „Te słowa, które powtarzał mój dziadek, są moim drogowskazem”.