Rozmawia Anna Luboń

Chłopięca sylwetka, bujna czupryna, punkowy styl, głośny śmiech. Od czasu, kiedy zrobił Pan rewolucję w polskim teatrze, minęło 20 lat. Ale TR Warszawa jest ciągle teatrem świeżym i modnym. Skąd Pan zawsze wie, co jest młode?
Grzegorz Jarzyna: Młodość nie jest związana z numerem PESEL, ale ze stanem umysłu, z otwartością na to, co nowe, niespodziewane, zaskakujące, marzeniowe. Ta otwartość jest bardzo dla mnie ważna i w życiu, i w sztuce. Wszystkie moje działania biorą się z marzeń, bez nich nie byłoby TR Warszawa.

A miłość?
Bez niej nie umiałbym funkcjonować.
 

Jest najważniejsza?
W tej kwestii ufam Pawłowi z Tarsu: „Wiara, nadzieja, miłość – te trzy: z nich zaś największa jest miłość”. 

A może ważniejszy jest teatr?
Dla mnie miłość i teatr się przenikają. W relacji osobistej, tak jak w pracy w zespole teatralnym, liczy się zaufanie i empatia. To one budują poczucie spokoju, a zarazem dają napęd do życia i tworzenia.

A niepokój Pan lubi?
Już nie. Kiedyś miałem go w sobie dużo, niepokój napędzał moją twórczość. Dzisiaj wolę pracować w spokoju, metodycznie. To tak jak z budowaniem chodników w kopalni. Są dwie metody: jedna na zrywkę, wierci się chodnik kombajnem, szybko dociera się do celu, ale z tyłu wszystko się wali. Druga: buduje się szerokie korytarze, zabezpiecza je, po wybraniu węgla chodnik dalej służy wentylacji i komunikacji. Początek mojej kariery to metoda na zrywkę: szybko do celu, z małą ekipą i spektakularnym efektem. Teraz nie miałbym siły na zrywki, płaci się za nie zerwaniem relacji. Zostaje tylko sukces, który nic nie znaczy po latach, jeśli nie stworzy się grupy. Dla mnie w teatrze najważniejsze są relacje, które buduje się długo i dzięki którym przeżywa się życiową przygodę. Ich analiza to główny temat moich zainteresowań artystycznych. 

Zastanawiam się, czy gdyby Pan nie był Ślązakiem, synem górnika, kimś z zewnątrz, potrafiłby Pan zbudować tak rewolucyjny teatr. 
Na początku ta śląskość i inność były problemem. Na Śląsku wychowywałem się w poczuciu wspólnoty. Obowiązywały granice: domu, ulicy, dzielnicy, miasta. Łączyły nas silne relacje jak w filmach włoskiego neorealizmu. Ale w podstawówce okazało się, że jako Ślązak nie jestem Polakiem, tylko Niemcem. Trzy razy zmieniałem szkołę, także z powodu pochodzenia. Potem poszedłem na studia do Krakowa, gdzie opozycyjnej inteligencji Śląsk kojarzył się z komunistami i zapleczem Gierka. Znów byłem obcy. Może dlatego od pierwszego roku studiów, w wieku 19 lat, zacząłem regularnie wyjeżdżać na Daleki Wschód, gdzie z przerwami spędziłem 10 lat. Azja przez swoją różnorodność i prawdziwie ludzkie relacje mnie ukształtowała.

A dlaczego w latach 80., kiedy Zachód kusił dobrami, Pan wybrał właśnie Wschód?
Zachód już trochę znałem, jako kilkunastolatek dużo pracowałem na czarno w Niemczech. W jednym z miast, jadąc rowerem do pracy, przejeżdżałem przez tunel, gdzie było dużymi literami napisane: „Polnische Schweine”. W Polsce słyszałem, że jestem Niemcem, w Niemczech – że świnią. Europa Zachodnia była nie dla mnie. Szybko pojawiła się Azja, głównie z fascynacji Witkacym i Grotowskim. Pamiętam, że na pierwszy bilet lotniczy do Delhi czekaliśmy z bratem pół roku. Kosztował 36 dolarów. W Azji ktoś inny nie jest obcy, tylko ciekawy, bo przynosi coś nowego. Jest kimś pozytywnym, 
odwrotnie niż w Polsce i w Europie. Nauczyłem się tam rozmawiać z tymi „innymi”. Z czasem zacząłem pilotować wycieczki po Azji Południowo-Wschodniej i Ameryce Południowej. Musiało minąć wiele lat, zanim zbudowałem swoje polskie tożsamości. Na początku stałem się krakusem, który pracuje w teatrze w Warszawie. Dziś jestem chyba w pełni zasymilowanym warszawiakiem.

Zaczynał pan w Warszawie jako wielkie odkrycie polskiego teatru, uczeń Krystiana Lupy.
Krystian był dla mnie duchowym ojcem. Ale pierwszy wyciągnął do mnie rękę Erwin Axer. Na festiwalu Interpretacje w Katowicach przyznał mi nagrodę i powiedział, że jestem „czystym brylantem, na który długo czekaliśmy”. To był dla mnie ważny gest. Mimo krytyki konserwatywnego środowiska dało mi to przepustkę, żeby robić to, w co wierzę. 

A teraz Pana żoną jest wnuczka Erwina Axera. Niezwykłe?
W życiu najbardziej niezwykłe jest to, czego nie da się przewidzieć. Wtedy jeszcze się nie znaliśmy z Anią. Poznaliśmy się 10 lat później na premierze „Wiarołomnych” Artura Urbańskiego. Zobaczyłem, że czuje teatr i zapowiada się na świetną kostiumografkę. Nie wiedziałem, że jest wnuczką Axera. Zaprosiłem Anię do współpracy przy spektaklu operowym w Monachium. Trzy miesiące po naszej premierze Erwin Axer zmarł. Nigdy osobiście go niestety nie poznałem. W tym roku wzięliśmy z Anią ślub.

Oboje jesteście twórcami. Więcej jest między Wami napięć czy porozumienia?
Mamy bardzo podobne gusta. Ale to nie znaczy, że ślepo się zgadzamy. Lubię ludzi, którzy stawiają mi opór. I nie po drodze mi z tymi, którzy serwują gotowe odpowiedzi. Ania ma silną osobowość, często inne spojrzenie. Wtedy pojawia się między nami dyskusja. Tylko między silnymi partnerami może powstać sprawcza iskra. 

To prawda, że na Śląsku rządzą kobiety?
Kobiety na Śląsku są silne. 

A Panem da się rządzić?
W niektórych sprawach da się mną zarządzać, ale ogólnie jestem panem swego losu. Buduję swoje relacje na zaufaniu i bliskości. 

A w materii codziennej?
Codzienność? Co to jest?

Mężczyźni artyści – zawsze umiecie się dobrze ustawić!
To chyba nie jest przywilej jednej płci.

W tym roku skończył Pan 50 lat. I się ożenił.
To było bardzo ważne dla mnie wydarzenie. Nigdy nie sądziłem, że będę w związku, choć podświadomie tego pragnąłem. 

Jak to? Przecież zawsze był Pan we wspaniałych związkach.
Ale nie w związku małżeńskim. Kiedy jest się młodym, to się szuka i próbuje. Kojący jest ten moment, kiedy się wie. Osadzenie jest dla mnie bardzo istotne. Zrozumienie, z kim i gdzie się jest, staje się życiowym paliwem. 

Czuje się Pan dziś Ślązakiem?
Czuję w sobie śląskie cechy. Klasyczny kanon: rzetelność, pracowitość i zaufanie. Funkcjonowały już w dzieciństwie, na podwórku.

Czyli mocne, przyziemne, męskie cechy. A fantazja, twórczość, ten odlot, jaki Pan pokazuje w spektaklach?
To miękka strona mojej osobowości, anima. Artysta najczęściej kształtuje się już w dzieciństwie. Szybko zacząłem uciekać od rzeczywistości – w książki, muzykę, obrazy.Siedziałem po nocach, paliłem świeczki, czytałem Norwida, słuchałem The Cure. Albo audycji Piotra Kaczkowskiegoz radiowej Trójki, które nagrywałem na kasety, a jeśli jakąś pominąłem, polowałem na nią na czarnym rynku.

Pokazywał mi Pan drzewa wokół teatru. Jedno ma imię Pana ojca, Józef. Już w dzieciństwie sadził Pan drzewa?
Wtedy sadziłem pietruszkę i marchewkę. Lubiłem z mamą pracować w ogrodzie. To ona dała mi tę miękkość, wrażliwość i poczucie, że dzięki tym cechom można pokonać trudne stany.

A ojciec nie mówił Panu: „Musisz być twardy”?
Dla niego najważniejsze było to, żebym się kształcił. 

Rozumiał Pana teatr?
Rozumiał bardzo dobrze, czytał podteksty. Rodzice jeździli na premiery, tata wszystko czytał, znał więcej opinii o moich spektaklach niż ja. W ogóle uwielbiał książki. Zmarł niespodziewanie, nad ranem, z kryminałem na piersi w dniu moich 33. urodzin. Ojciec był z natury podróżnikiem i marzycielem. Na pewno mam po nim naturę poznawczą, ciekawość, to, że nie lubię się nudzić, że dotykam ognia, żeby sprawdzić, czy parzy (śmiech). 

A może lepiej się nie sparzyć? 
Lepiej dotknąć i się sparzyć, niż nigdy nie poznać. Najgorzej zostać w swojej strefie komfortu i nigdy nie doświadczyć już niczego nowego. 

Chyba musimy już kończyć, czeka na Pana fotograf. 
Możemy przedłużyć rozmowę – nie potrzeba aż dwóch godzin na zdjęcia.

Nie lubi się Pan fotografować?
Już się w życiu napozowałem, dziękuję. To zawsze jest akt narcyzmu.

A potrzeba piękna, błyszczenia, wyglądania? Jak ważna jest dla Pana materialna strona życia?
Traktuję pieniądze jako zasoby, nie cele. 

Jeździ Pan wielkim samochodem?
Jeżdżę rowerem.

Teraz pracuje Pan nad nowym spektaklem, „Inni ludzie”, znakomitym tekstem Doroty Masłowskiej. To miejska epopeja rozpięta między handlującymi narkotykami dresiarzami w dziurawych butach i wypalonymi, pustymi, oszołomionymi ludźmi sukcesu. Gdzie jest w tym Pana teatr i Pan? 
Przebyłem długą drogę ze śląskiego podwórka tutaj, do teatru przy Marszałkowskiej. Musiałem poznać różne środowiska, z różnymi ludźmi się spotkać, otrzeć się i być pod wpływem rozmaitych postaw. W Warszawie lubię ten tygiel, pojawiające się dynamicznie i równie szybko znikające mody. Mam poczucie, że tu wykluwają się idee, Warszawa jest jak barometr. Na przykład teraz: wszyscy zachowują się, jakby dostali pięścią w twarz i wychodzą na ulice, krzycząc, że to oni są prawdziwymi Polakami. Zbawienny proces dla naszej społecznej świadomości i budowania szczerych relacji. Manifestuje się prawda: koniec zamiatania pod dywan, oto jacy jesteśmy. To, co się dzieje, choć trudne, jest przyszłościowe, wierzę w przyszłość. Trzeba skończyć z mówieniem, że ci inni to ludzie gorszego sortu. Wszyscy jesteśmy innymi ludźmi.

A umie Pan przewidzieć przyszłość?
U Masłowskiej jest taki tekst: „Dobrze będzie, dzieciak”. Moja historia pokazuje, że może być dobrze.