Basia Starecka - blogerka kulinarna

Wyrosłam w zawstydzeniu własnym ciałem, bo moja mama miała kompleksy, mimo że była piękną modelką. Zawsze się zasłaniała, chodziła w obszernych ubraniach i oczywiście mało jadła – piła kawę, zagryzała sucharem, ewentualnie dojadała po mnie obiad. Stąd moje zainteresowanie jedzeniem. Z deficytu! Fantazjowałam o nim i szukałam go w literaturze. Wyobrażałam sobie, że kiedy będę dorosła, założę własną spiżarnię. I zrealizowałam ten plan – zawsze mam dużo jedzenia, co prawda znajdziesz u mnie w jednym miejscu zapasy i buty, bo między płatkami owsianymi stoją moje szpilki. 

W mojej relacji z ciałem ważne były też pierwsze konfrontacje z rówieśnikami: oglądanie się nawzajem, ocenianie. Szybko okazało się, że jestem za wysoka i za chuda, więc zaczęłam nosić się... jak mama – obszerne, męskie koszule i spodnie. Na dodatek miałam rude włosy, więc dzieci mnie zamęczały. I w końcu, niestety, zaczęłam wierzyć w to, że jestem gorsza. Do tego stopnia, że pierwszą spódnicę włożyłam dopiero po studiach. Moje nogi odkrył facet. Krzyknął: „Chcęoglądać twoje nogi!”. Wtedy dopiero zaczęłam je odsłaniać. Pamiętam, jak na początku przemykałam ulicą i zerkałam, czy wszyscy na mnie patrzą. 

Dużo mówi się o fat shamingu, ale w ogóle nie wspomina się o zawstydzaniu chudością. Tak naprawdę chodzi o body shaming.

Jaka byś nie była, jest źle. Dziś wiem, że nie ma co zawracać sobie głowy opinią otoczenia. Zdarza mi się wyjść w spodenkach tajskich – trochę poszerzają, ale lubię swoje szerokie biodra stworzone do rodzenia dzieci. Jestem chuda, jestem inna i uważam, że to jest super.

Zofia Krawiec - artystka, krytyczka sztuki, instagramerka

 

Najgorszy jest moment, kiedy z dziecka stajesz się kobietą, więc też obiektem seksualnym. Źle to zniosłam, miałam poczucie strasznej opresji. Chciałam uciec, schować się. W tamtym czasie wpadłam w bulimię. Kompulsywnie się objadałam i strasznie przytyłam. Próbowałam to ukrywać, nawet latem nosiłam za duże bluzy i workowate spodnie. I właśnie wtedy pojawiła się w moim życiu książka Roxane Gay „Hunger” – o tym, jak bardzo jesteśmy postrzegane przez swoją cielesność. I że nie da się od tego uciec.

Żyjemy w specyficznych czasach – otaczają nas wzorce wyidealizowanych ciał i standardy piękna, których nie da się spełnić. To wszystko obniża poczucie wartości tak bardzo, jak tylko się da. Wszystko po to, byśmy więcej kupowali. Bo kiedy ludzie dobrze się czują ze swoim ciałem, nie wydają dużo pieniędzy. A jeśli ich poczucie własnej wartości jest zachwiane, za wszelką cenę będą chcieli je podnieść, kupując coraz bardziej absurdalne rzeczy: ubrania, kosmetyki, catering dietetyczny, operacje plastyczne, urządzenia do ćwiczeń. I niby kobiety mają coraz więcej władzy, ale jednak wciąż nie one decydują o swoim ciele. Przeciwnie, wciąż muszą walczyć o prawo do aborcji. Nasze ciała nie należą do nas, zostały nam odebrane. Nie mam zdrowego podejścia do własnego ciała, wciąż mam kompleksy. Ale dużo mi daje kontakt z innymi kobietami – ich opowieści są jak terapia grupowa. Kiedy byłam nastolatką, miałam poczucie, że jestem w tym zupełnie sama i że tylko ja mam problemy z ciałem. Potem okazało się, że dotyczy to prawie każdej z nas.

Agnieszka Gościniewicz - biegaczka

 

Kiedyś byłam atrakcyjną blondynką z całą masą kompleksów. Aż do momentu diagnozy: rak. W takiej chwili wszystkie kompleksy idą w niepamięć. Przed chemią obcięłam włosy, po chemii i tak straciłam wszystkie. Poleciały mi paznokcie. Przytyłam. Ale mam dwoje dzieci i po prostu wiedziałam, że muszę żyć. Od początku wiedziałam, że czeka mnie mastektomia. Przeżywałam utratę piersi, ale zrozumiałam, że jeśli dzięki temu mam żyć, to nie ma co się rozczulać. Teraz ten brak nie przeszkadza mi w życiu, nie wstydzę się blizny. Od mastektomii minęło pięć lat, dopiero teraz myślę o rekonstrukcji – dojrzałam do niej.

Zawsze wychodziłam z założenia, że inwestujemy w siebie za młodu albo w lekarza na starość. Przed rakiem biegałam, to było ukojenie nerwów, frajda i luz. Dwa tygodnie po operacji też poszłam pobiegać, choć był to ledwie trucht. Nadal biegam, i to długie dystanse, 8–10 km, czasem żegluję i chodzę po górach. Ostatnio dużo trenowałam, bo chciałam pojechać na Kaukaz i zdobyć Elbrus. Udało mi się, w lipcu. Mam dobrą relację ze swoim ciałem, bo moje ciało to ja. A ja lubię siebie. Może choroba pomogła mi do tego dojrzeć? To, co martwi mnie dziś, jutro może być bez znaczenia. To banał, ale traumatyczne przeżycia sprawiają, że patrzymy na życie zupełnie inaczej. Fajnie, gdybyśmy mogli dojść do takiego luzu bez silnych, skrajnych bodźców. Ale najczęściej nie dochodzimy.

Paulina Klepacz - założycielka magazynu G'rls Room, redaktorka prowadząca Glamour.pl

Jestem z normalnego domu, czyli moja mama się odchudzała. Całe życie. Kiedy byłam mała, ćwiczyłam z nią przy kasetach Cindy Crawford. Mama nigdy nie była zadowolona ze swojego ciała. Za to atmosfera seksualna w naszym domu była zawsze pozytywna – nagość rodziców nie była dla mnie niczym dziwnym. To też jest element ciałopozytywności, ale zdałam sobie z tego sprawę dopiero, kiedy zrozumiałam, że przeżyję ze swoim ciałem całe życie. I że należy mu się wdzięczność, a nie tresura.

Mnie pomogła seksualność. Dzięki niej zrozumiałam, że ciało jest super, daje przyjemność. Nieważne, czy akurat jestem grubsza, czy chudsza. Jeśli ciągle będę myśleć o tym, jak wyglądam, nie odnajdę w seksie rozkoszy. Mam jedną wargę sromową większą, tę wewnętrzną. Kiedy byłam mała, zapytałam mamę, czy to jest w porządku. Odpowiedziała, że tak, więc przestało mnie to zajmować. Potem przeczytałam książkę, w której bohater zapamiętuje swoje kochanki po tym, jakie mają cipki, i pomyślałam „super!”. A potem poszłam do ginekologa: lat 60, który mnie złapał – dosłownie – i powiedział: „A pani nie chce tego uciąć?”. Byłam w szoku, więcej do niego nie poszłam. Żałuję, że nie napisałam skargi, bo gdyby trafił na inną dziewczynę,
mogłaby się załamać. Albo, faktycznie, pomaszerowałaby do chirurga plastycznego. Gdybym miała najogólniej wytłumaczyć, czym jest ciałopozytywność, to powiedziałabym, że jest nią pewność siebie, która nie opiera się tylko na wyglądzie. To
wdzięczność dla ciała. Akceptacja. Nieocenianie. I promowanie różnorodności.

Kamila Raczyńska - edukatorka seksualna

Pamiętam zdjęcie z dzieciństwa, zrobione na Polu Mokotowskim – mam na nim siedem lat, siedzę na kocu zupełnie go- ła. W środku Warszawy. Wychowałam się w domu, w którym nagość nie była niczym dziwnym, widok przytulających się rodziców też nie. Pewnie dlatego jako dziewczynka lubiłam swoje ciało i nie miałam kompleksów. Ale z radosnego dziecka osadzonego w hipisowskim domu stałam się zakompleksioną nastolatką.

W dzieciństwie byłam ofiarą nadużyć seksualnych, kiedy więc miałam 12, 13 lat, odwróciłam się od swojego ciała. Najpierw pojawiły się zaburzenia odżywiania. Myślałam, że skoro straciłam kontrolę nad wszystkim, to przynajmniej ujarzmię ciało, pokażę wszystkim, że mogę z nim zrobić, co chcę. Na przykład je zagłodzę. Potem popadłam w bulimię. Było też okaleczanie, autoagresja. Na studiach zaczęłam intensywnie ćwiczyć. Potem dowiedziałam się, że to też rodzaj bulimii – bulimia ćwicząca. Kontrolujesz swoje ciało w sposób akceptowany społecznie. Siłujesz się z sobą, namaszczasz kontuzjami, siniakami, bólem. Przełom nastąpił, kiedy skończyłam 20 lat. Rzucił mnie chłopak. Poszłam w seksualne tango. Odkryłam, że ciało jest źródłem przyjemności, a libido mam wy- strzelone w kosmos. I że to jest super! Parę lat eksperymentowałam. To było punkowe i emancypacyjne, jak odzyskiwanie siebie kawałek po kawałku. A kiedy miałam 28 lat, poznałam obecnego męża. Nie przeszkadza mu to, że miałam wielu partnerów. On też miał wiele partnerek, więc przestałam się wstydzić seksualności. Jesteśmy razem odośmiu lat, w otwartym związku. Odzyskałam swoje ciało w całości, bo nawet będąc w małżeństwie, realizuję seksualność tak, jak chcę. Teraz czuję się świetnie! Spróbuj tego: stań przed facetem i zachwycaj się własnym ciałem – pupą, piersiami. On natychmiast w to wejdzie.

Aleksandra Domańska - aktorka

 

Rok temu pojechałam do Danii. Bardzo potrzebowałam odpoczynku, zrezygnowałam z pracy i ruszyłam na trzy miesiące do Kopenhagi. Wstawałam rano i biegałam – głównie dla endorfin, a nie jędrnego ciała. Wracałam do domu, brałam prysznic, robiłam śniadanie, jadłam bez pośpiechu. Potem jechałam na plażę albo na molo w centrum miasta – coś wspaniałego. Czytałam książkę, rozmawiałam z ludźmi, odpoczywałam. Wszystko to niezwykle przewietrzyło mi głowę, ale i tak najważniejsze okazały się kobiety. Dunki w kwestii postrzegania ciała są dla siebie bardzo łagodne. Nie jest dla nich tematem tabu, dziewczyny chodzą topless po plażach i żaden mężczyzna nie szaleje na ten widok. Nagość w tym kraju jest naturalna. Zaczęłam się zastanawiać, dlaczego w Polsce jest inaczej? Po powrocie zauważyłam, że w rozmowach dziewczyn ciało to wciąż temat numer jeden. Do tego w strasznym, wulgarnym stylu. Zdania typu:„Nie mogę na siebie patrzeć”, „Jestem gruba jak świnia” albo: „Idę na detoks, bo strasznie się spasłam”, wcale nie są rzadkością. Jak to strasznie brzmi!

Wierzę, że sposób, w jaki mówimy o ciele, ma ogromną moc, i patrzę na to holistycznie: to, co myślę, widać w moim ciele. Więc staram się myśleć i mówić o swoim ciele dobrze.

Artykuł pochodzi z wydania magazynu ELLE z lutego 2020.