No i jak? Czy Japonki faktycznie mają tak idealną skórę? – dopytuje moja przyjaciółka, gdy wracam z Tokio. O pielęgnacji Azjatek krążą legendy. Rzeczywiście, ich cery olśniewają. Do tego stopnia, że półki na całym świecie uginają się pod ciężarem kosmetyków „made in Asia”.
Ja zawsze podchodziłam do tego sceptycznie. Wiem, że Azjatki młody wygląd dostają od losu trochę gratis. Dzięki naturalnie wydatnym kościom policzkowym dużo wolniej tracą owal twarzy i do 50 mogą spokojnie zapomnieć o bruzdach przy nosie i zmarszczkach. Ale jedno na bank nie jest zasługą genów: ich czysta, świeża cera, którą próbują podrobić kobiety na całym swiecie. Taka, jaką w Europie mają tylko nastolatki. A w Tokio, Hongkongu czy Seulu nawet kobiety grubo po 40. Przebarwień, niedoskonałości można na nich szukać pod mikroskopem. Bezskutecznie. Też chcę taką!
– Możesz. Każda kobieta może – zachęca mnie ze stron swojej książki „The Japanese Skincare Revolution” Chizu Saeki, japońska guru kosmetologii. Na wizytę w jej tokijskim gabinecie czeka się średnio trzy lata. Zaczynam azjatycką rewolucję na skórze!
Chizu to chodzący dowód na to, że kosmetyki działają cuda. Ma 65 lat, a jej skóra wygląda jak po liftingu. Tyle że jak wiekszość Azjatek ten efekt zawdzięcza wyłącznie domowej pielęgnacji. Azjatki do dermatologa czy kosmetyczki chodzą w ostateczności. Nawet z trądzikiem walczą w swojej łazience.
No własnie. O tych łazienkach mogłabym napisać książkę. Myslałam, że to ja mam dużo kosmetyków. Ale przy ilości, którą odkrywam w tokijskich, czuję się jak uboga krewna. Już do samego demakijażu są co najmniej cztery produkty. Bo oczyszczanie w Azji nie ma nic wspólnego z „europejskim” przetarciem skóry w biegu wacikiem nasączonym płynem micelarnym. Najpierw musi być olejek, który rozpuszcza makijaż, potem pianka, piling, a na deser tonik. Dla Japonek czy
Koreanek to dopiero przystawka w pielęgnacyjnym menu.
– Po oczyszczaniu kolej na esencję, lotion, serum, maskę w płatku, emulsję, krem, krem pod oczy, a na koniec jeszcze krem z filtrem – uświadamia mnie Bronwyn Papineau, blogerka i autorka kanału na YouTube BiiBiiBeauty, od dwóch lat mieszkająca w Seulu.
Czy to wszystko konieczne?
– Tak, jeśli chcesz uniknąć zastrzyków z kwasu hialuronowego w przyszłości – przekonuje mnie Matsuko, japońska makijażystka, którą poznałam w Osace. Bo wbrew pozorom nie chodzi tu o doklepywanie kolejnych warstw tak samo działających preparatów, ale dopracowany rytuał, w którym każdy krok i kosmetyk są absolutnie niezbędne. I tak esencja ma przywracać nawilżenie skórze po myciu i być bazą pod serum, aby jego składniki jeszcze silniej zadziałały, a przy okazji nie drażniły skóry. Maska poprawiać ich przyswajanie, i tak dalej... Ten zwariowany kosmetyczny przekładaniec chyba ma jednak sens.
Do tej pory stosowałam tylko trzy kosmetyki do pielęgnacji: serum, krem do twarzy i krem pod oczy. Po powrocie z Azji dołączyłam piling enzymatyczny, po każdym myciu. A pod krem wmasowuję nawilżający lotion. Bezkonkurencyjny Cellumination Mask-in Lotion marki SK-II, który odkryłam w Japonii. Maskę (w Japonii hurtowo zaopatruję się w nawilżającą w płatku Bioré czy kolagenową It’s Skin, którą od niedawna można kupić także w Polsce) nakładam co drugi dzień. Stopniowo, aby uniknąć „przekarmienia” skóry lub wysypu krostek, który mi się zdarza, gdy wpadnę w manię redakcyjnych testów. O dziwo, nic takiego się nie dzieje... Moja skóra wchłania każdą kolejną warstwę i prosi o więcej. Po tygodniu dokładam krem z filtrem. Ostatnio moja skóra tak dobrze wyglądała chyba w liceum.
Regularnie robię też masaż. Azjatki mają na jego punkcie obsesję, bo przybliża je do wymarzonego owalu w kształcie litery V. Nie daję się jednak skusić gadżetom do stymulacji podbródka, ćwiczeń żuchwy, na które co krok natykam się w azjatyckich perfumeriach. Wybieram domowy masaż, który stworzyła kosmetolog Yukuko Tanaka i który stał się światowym hitem. Zaczyna się klasycznie. Okrężne ruchy wokół oczu, uciskanie skroni, ale gdy muszę unosić palcami policzki tak, że prawie wciskam je sobie w oczy, czuję się trochę dziwnie. Nie odpuszczam jednak, bo ponoć ma to
odmłodzić skórę o 10 lat.
Podobnie jak restrykcyjna ochrona przed słońcem. Japonki, Chinki i Koreanki nie poprzestają na kremie z filtrem. Na ulicach Tokio widzę je w bawełnianych rękawiczkach, czapkach z daszkiem, z parasolkami. Nawet w 40-stopniowym upale! A kosmetyki wybielające przebarwienia stosują profilaktycznie, nawet gdy ich cery mają idealnie równy kolor. Mnie wystarcza filtr, ale wmasowuję go w twarz niezależnie od pogody.
Czy to wszystko zdaje egzamin?
Zobaczymy. Na razie po miesiącu moja skóra jest gładsza, dobrze nawilżona, jędrniejsza. Nie potrzebuję już wizyty u kosmetyczki, żeby szybko przełączyć ją z trybu „przemęczona” na „pełna blasku”. Teraz zawsze wygląda jak po ośmiu godzinach snu. Nie wiem, czy w przyszłości zapobiegnie to zmarszczkom i pokona grawitację. Ale na razie moja twarz domaga się przynajmniej o połowę mniej podkładu i korektora. A to już coś!
Kolekcja japońskiej marki Kenzo, kup on-line: