Prób opowiedzenia o środowisku było już wiele, choć niewiele udanych. Doczekaliśmy się bardzo dobrego portretu Paktofoniki – „Jesteś Bogiem” w reż. Leszka Dawida z 2012 roku.

Potem było już gorzej. „Proceder” (2019) w reż. Michała Węgrzyna o Tomaszu Chadzie ratowała tylko dobra rola Piotra Witkowskiego, za to ubiegłorocznej „Zadry” (reż. Grzegorz Mołda) nie ratowało nic. Powiew nadziei przyszedł wraz z wrześniową premierą Netflixa „Infamia” o romskiej nastolatce marzącej o karierze w hip-hopie. Ale rozpalone nadzieje ugasił „Freestyle” Macieja Bochniaka – film zakwalifikowany do Konkursu Głównego FPFF w Gdyni. Co się stało?

Diego (Maciej Musiałowski) to młody, wkurzony na życie raper, który pracuje nad płytą. Powinna osiągnąć sukces, bo jego nawijki są prawdziwe, życiowe. Rozgniewane jak on sam i grupa, do której trafia. Diego jest po odwyku, z pieniędzmi kiepsko, rodzinnie się nie układa. Ojciec zamieszany jest w mafijne interesy, choć nie mają ze sobą kontaktu. Chłopak nie jest niby sam, ma kumpla Mąkę (Michał Sikorski). Ale nie może na niego liczyć. Nagrywki stoją pod znakiem zapytania, bo Mąka okradł studio, w którym pracują nad materiałem. Żeby spłacić dług właścicielowi, a jednocześnie zarobić i spełnić marzenie o albumie, chłopcy decydują się na przewiezienie kokainy słowackiemu gangsterowi. Od kogo ją załatwiają? Od lokalnej mafii. Więc oczywiste, że sprawy szybko zaczynają się komplikować.

Bochniak („Disco Polo”, „Magnezja”) umiejscawia akcję filmu w Krakowie – to plus. Pokazuje miasto z innej, brudnej perspektywy, a zawiła historia Diega ładnie się z nią skleja. Do tego naturalnie wypadające dialogi. Nie przeszkadza nawet nadmiar wulgaryzmów. Mają w tej przestrzeni sens. Podobnie jak muzyka, nad którą pracował Joachim Fiut. 

Sam Diego to postać niejednoznaczna, dobrze rozpisana (choć momentami przestereotypizowana). Ciekawy szkic to nie tylko zasługa scenarzystów (Bochniaka i znakomitego Sławomira Shutego), ale przede wszystkim Musiałowskiego – zdolnego aktora, który w kinie jeszcze wszystkich swoich kart nie odsłonił. W roli rapera jest przekonujący – przeobraża się w swoją postać fizycznie. Wchodzi w nią, wykorzystując przy tym warsztat, najlepiej jak potrafi. Rapuje wybornie – posłuchajcie tylko dykcji. Wierzę mu do tego stopnia, że ciągnie dla mnie tę opowieść. 

W filmie mam jeden ulubiony moment: fantastyczne zaskoczenie – w jednej z ról pojawia się Paweł Mykietyn, jeden z najwybitniejszych na świecie współczesnych kompozytorów (odpowiedzialny m.in. za muzykę do filmów „IO”, „33 sceny z życia” czy „Wałęsa. Człowiek z nadziei”). Pomysłowa zabawa konwencją, co wyjątkowo doceniam. 

Z dobrych rzeczy, które o „Freestyle’u” mogę powiedzieć to byłoby na tyle… Oprócz postaci Diega, wszystkie inne są zupełnie bezbarwne, stereotypowe. Nudne. Akcja niby wartka, ale przewidywalna. Humor – wtórny. I tak, jak chwaliłam dialogi, cały scenariusz utknął gdzieś między prawdą a fałszem, realizmem a baśnią. Między granicami – filmową Polską a Słowacką. I między gatunkami: hip-hopem, filmem akcji i kryminałem. 

Nie uważam, że „Freestyle” to złe kino. Natomiast jeśli ktoś zadałby pytanie czy warto robić takie filmy o polskim hip-hopie, odpowiedziałabym zdecydowanie: NIE.