Życie w sieci: prawda czy zbiorowa halucynacja?

Zwiedzając miasto, nagrywasz krótkie filmiki, co chwila pstrykasz zdjęcia, np. kotka siedzącego w piwnicznym oknie lub kubka kawy, który trzymasz w dłoni opatulonej wełnianą rękawiczką, i nie ściska cię w żołądku na myśl, że musisz zrobić seflie? Gratulacje, jesteś instagramowym zwierzęciem, a hashtagi, stories, rolki i live’y to twoje naturalne środowisko. Co, jeśli jednak uznałaś, że życie toczy się tu i teraz, a wszystko, co się dzieje w socialach, to zbiorowa halucynacja, w której nie masz zamiaru uczestniczyć? Także gratulacje. Omija cię tsunami bodźców – fotek nad hotelowym basenem, śmiesznych filmików z pandą (chociaż te bywają naprawdę słodkie) i hipnotyzujących tutoriali, jak za pomocą sznurka namalować zachód słońca. Gorzej, jeśli stoisz w rozkroku. Scrollując Instagram kilka razy dziennie, dręczy cię pytanie: „Co ja tu robię?”. A może zorientowałaś się, że twoi znajomi z Facebooka zaczynają wpisy od boomerskiego „heja” i poza nostalgicznym utyskiwaniem właściwie nie macie o czym rozmawiać? Mimo to nadal wrzucasz zdjęcia pierwszego śniegu i dajesz się wciągnąć w jałowe dyskusje o tym, czy pies sąsiada powinien chodzić na smyczy. A wszystko po to, żeby ktoś polubił (czytaj: docenił) twoją elokwencję, pasję, urodę. Być albo nie być w social mediach (w skrócie SM) – coraz więcej osób zadaje sobie pytanie, przesuwając palcem po ekranach smartfonów, które już dawno przestały jedynie dostarczać odprężającej rozrywki, być albumem zdjęć z wakacji czy narzędziem do poznawania ludzi. Dziś to wielkie targowisko (także próżności), na którym każdy handluje czym popadnie i żeby znaleźć perełkę, trzeba się przekopać przez tony śmieci. 

Co może przynieść detoks od aktywności online?

Jednak z jakiegoś powodu już trzy czwarte populacji korzysta z SM. Według raportu „Digital 2022” ponad 27 milionów Polaków spędza w nich średnio 1 godzinę i 49 minut dziennie. Czy wszyscy to lubią? Nie wiemy. Doktor Jeff Lambert, brytyjski psycholog zdrowia, podczas eksperymentu podzielił badanych na dwie grupy, z czego jedna zrobiła tygodniowy detoks od aktywności online. Wyszło na to, że już po tak krótkim czasie zauważyli lepsze samopoczucie, łagodniejszy nastrój, mniejszy poziom lęku i stresu niż ci, którzy nie robili przerwy.

Naukowcy od dawna alarmują, że nadużywanie smartfonu grozi FOMO (fear of missing out, czyli strach przed tym, co nas omija) lub depresją.

A cyberhejt, który wielu z nas spotka w sieci, umie poturbować poczucie wartości nawet najtwardszej instagramerki. W każdym razie może warto zaryzykować, skoro wirtualne zasięgi przekładają się na realia życia? Ci, których widać w socialach, dostają lepsze propozycje pracy, łatwiej im wypłynąć z własnym projektem, a często mają wyższą pozycję w gronie znajomych. Według raportu „Cyfrowy kompas na 2030 rok: europejska droga w cyfrowej dekadzie” przyszłość marketingu i sprzedaży będzie w dużym stopniu zależała od aktywności w kanałach społecznościowych. Czy zatem prawdą jest, że jeśli znikniemy z SM, to realny świat o nas zapomni? 

Co dotknie, to zepsuje - wielkie rozstania i powroty z siecią

Na to pytanie nie potrafią jednoznacznie odpowiedzieć nawet ci, którzy swoją karierę zawdzięczają lajkom i followersom. Instaświatek wstrzymał oddech, gdy piosenkarka Dua Lipa ogłosiła, że radykalnie ogranicza aktywność w socialach, bo chce chronić swoje zdrowie psychiczne. Polskich celebrytów dopadają podobne rozterki. Niektórzy, tak jak Margaret, 
z dnia na dzień bez pożegnania wyprowadzają się i porzucają konta. Nikt nie wie, kiedy i czy w ogóle wrócą. Inni – jak Michał Piróg – tłumaczą się fanom ze swojej decyzji: „Trochę wyluzowałem ostatnio z social mediami, bo… kiedyś to było fajne, przyjemne i – jak zwykle, kiedy człowiek masowo do czegoś się dotknie – to oczywiście to zepsuje...”. Dla kolejnych zerwanie z instagramowym życiem jest co najmniej tak trudne jak rzucenie palenia. „Przyszła taka chwila, że muszę się na jakiś czas pożegnać... (...) będę próbowała odnaleźć spokój  i harmonię” – kilka miesięcy temu napisała na Instagramie Anna Wendzikowska, ale już po kilku dniach wróciła, serwując kolejną partię bajecznych zdjęć z podróży. Oczywiście można też nigdy nie sięgać po to narzędzie, jak niektóre hollywoodzkie gwiazdy – Angelina Jolie, George Clooney czy Scarlett Johansson, która mówi, że nie ma nic, czego chciałaby mniej niż dzielenia się swoim prywatnym życiem. Ale kto w dzisiejszych czasach może sobie na to pozwolić? 

Skazani na "sociale"

Trudno nie zauważyć, że na własne życzenie staliśmy się zakładnikami rozpędzonej machiny. Jeśli zależy nam na tym, by jak najwięcej osób zobaczyło, co umiemy, jesteśmy skazani na sociale. Gdy Paula Pelczyk-Mokosa rok temu założyła Wegestradę – zaczęła gotować i sprzedawać ekologiczne wegańskie dania w słoikach, jedno wiedziała na pewno: nie rozkręci biznesu bez popularności w sieci. – Nie miałam pojęcia, jak się za to zabrać. Słyszałam plotki, że Facebook, na którym już miałam konto, się kończy, więc próbowałam zainstalować Instagram na komputerze. Młodsi członkowie rodziny patrzyli na te nieudolne próby z zażenowaniem – wspomina. Dlatego zaczęła czytać e-booki, oglądać tutoriale, obserwować konta tych, którzy znają się na rzeczy. Wrzucała zdjęcia i masowo dodawała hashtagi, ale followersów ani klientów nie przybywało. Za to rosła frustracja. Nie rozumiała tego świata, przeszkadzał jej mentalny ekshibicjonizm. – Kogo obchodzi, że jem śniadanie, idę pobiegać albo kupiłam nową sukienkę? Nie chciałam zaśmiecać przestrzeni sobą. 
Wyczytała, że jeśli chce „robić zasięgi”, musi regularnie zamieszczać kontent. Planować swoją siatkę zdjęć i dbać o to, żeby były w jednej tonacji kolorystycznej, używać odpowiednich filtrów, wrzucać stories, tworzyć rolki i śledzić statystyki, by nadążać za zmieniającym się algorytmem. – To praca na cały etat! Trzeba mieć wiedzę z pogranicza IT, matematyki, marketingu i sprowadzić ją do poziomu odbiorcy. Ja jestem biolożką z wykształcenia i wegekucharką z zamiłowania. Nie muszę ani nie chcę się znać na wszystkim – podsumowuje. 

Czego oczekujesz od social mediów?

Anna Kiedrzyńska-Tui, kulturoznawczyni na Uniwersytecie SWPS, założycielka i prezeska agencji Propsy PR, która m.in. opracowuje internetową strategię marki dla klientów, poleca odpowiedzieć sobie na z pozoru banalne pytanie: „Czego oczekujesz od social mediów?”. – To tylko narzędzie i to od nas zależy, jak je wykorzystamy. Można nim coś zreperować albo coś zepsuć – tłumaczy. Jedno jest pewne: jeśli chcesz zyskać popularność, nie wystarczy jedynie wrzucić zdjęcia swojego psa czy obiadu. Liczy się wartościowy i unikatowy kontent, sprofilowany pod określoną grupę docelową. – Im więcej czasu, pracy i pieniędzy (na sesje zdjęciowe, profesjonalne grafiki i płatne posty) włożysz 
w prowadzenie konta, tym efekt będzie lepszy – tłumaczy. Ale czy warto? Na to nie ma gotowej odpowiedzi. – Trzeba policzyć bilans zysków i strat. Zważyć, czy zaangażowanie się opłaca, czy właśnie tu znajdziemy ludzi, do których chcemy dotrzeć, i czy to wpisuje się w nasz system wartości – radzi. Właśnie przed takim dylematem stanęła mecenas Izabela Lech, gdy po 10 latach pracy zdecydowała się odejść z kancelarii i otworzyć ze wspólniczkami własną spółkę Synergia Adwokaci. Do tej pory nie korzystała z social mediów, bo – jak twierdzi – szkoda jej było na to czasu, ale w obliczu nowych zawodowych wyzwań rozważała zmianę. – Zgodnie z Kodeksem etyki adwokackiej nie możemy reklamować swoich usług. Ale wielu kolegów i koleżanek z palestry omija ten zapis, udzielając się w mediach społecznościowych. To nowoczesny i – jak sądzę – skuteczny sposób, żeby zaistnieć w świadomości dużej grupy odbiorców i zdobyć nowych klientów – mówi mecenas Lech. Pod hashtagami #adwokat, #prawo, #kancelaria, #temida kryją się dziesiątki prawników, którzy polecają swoje usługi pod postacią filmików z poradą prawną, komentarza eksperckiego dotyczącego głośnej sprawy czy wreszcie śmiesznego wideo na TikToku, na którym tańczą w todze. – Z jednej strony przeraża mnie, że z zawodu zaufania publicznego, który powinna cechować transparentność i profesjonalizm, robimy tanią rozrywkę. Z drugiej – takie czasy. Młodzież marzy o tym, żeby zostać influencerem, a nie prawnikiem. A na socialach udzielają się lekarze, naukowcy i ratownicy medyczni. Dlaczego miałoby zabraknąć adwokatów? – zastanawia się. Ostatecznie po burzliwej dyskusji prawniczki założyły konto na Facebooku, który uznały za mniej obrazkowe medium.

Social media - targowisko próżności?

O tym, jak skomplikowane struktury algorytmów mogą wpływać na decyzje ludzi, pisze filozof i publicysta Tomasz Stawiszyński w swojej najnowszej książce „Reguły na czas chaosu”. Daje tam 11 rad, jak przetrwać w coraz bardziej chaotycznym i niespokojnym świecie. Punkt drugi brzmi: ogranicz używanie mediów społecznościowych. Dlaczego? Bo to jeden wielki eksperyment psychologiczny, w którym wszyscy uczestniczymy, choć nikt nas o tym nie poinformował. Stawiszyński przypomina to, co powinniśmy już dawno przyswoić z dokumentu „Social dilemma” na Netfliksie – że całe rzesze specjalistów zatrudnianych przez cyfrowe korporacje pracują nad tym, by osiągnąć cel. Jaki? „Postępujący w świadomości użytkowników zanik różnicy między rzeczywistością a nierzeczywistością, prawdą a fikcją, informacją rzetelną a nierzetelną”. I że prawda już dawno nikogo nie interesuje. Z tą tezą zgadza się Milena, dziennikarka i autorka książek, która twierdzi, że do prowadzenia sociali została po prostu zmuszona. Nie podaje prawdziwego imienia, boi się zawodowych konsekwencji. Już kilka lat temu dział marketingu, a za nim redaktor naczelny jednego z magazynów, w którym publikowała, nastraszył dziennikarzy, że jeśli nie będą wrzucać zajawek artykułów do przynajmniej dwóch kanałów (przy okazji nachalnie promując pismo), mogą zapomnieć o kolejnych zleceniach. A więc udzielała się na Twitterze, publikowała na Facebooku zdjęcia swoich tekstów. I za każdym razem czuła zawstydzenie. Bo co to za dziennikarz, który sam się chwali swoją pracą? W zeszłym roku, gdy podpisywała umowę na kolejną książkę, wydawca zapytał mimochodem, ilu ma followersów. Zgodnie z prawdą odpowiedziała, że nie założyła konta na Instagramie. Spotkało ją wymowne milczenie i uniesiona brew. – Zrozumiałam, że nie mogę być dinozaurem i jeśli chcę lepiej sprzedawać książki, brać udział w debacie publicznej i dostawać kolejne zlecenia, muszę przełamać niechęć, wyzbyć się niemodnej skromności i zacząć budować markę osobistą. Inaczej nikt nie wpadnie na mój trop i nie dowie się, co potrafię – opowiada. 

Czy w sieci udajemy kogoś, kim nie jesteśmy?

– Przez ponad dekadę broniłem mediów społecznościowych – mówi Nick Bilton w filmie produkcji HBO „Podróbki sławy” („Fake Famous”). Jako dziennikarz „The New York Times” i „Vanity Fair” zajmował się wpływem technologii na społeczeństwo. – Dziś, kiedy cztery miliardy osób spędza 100 miliardów godzin na Facebooku, Instagramie i Twitterze, uświadomiłem sobie, że owe platformy wywołały ogromne skutki uboczne, z których najgorsza jest obsesja sławy – tłumaczy swój eksperyment społeczny dotyczący branży influencerskiej. Wraz z ekipą specjalistów przeprowadzili casting, a potem wybrali kilkoro młodych ludzi, którzy marzyli o sławie w social mediach, ale do tej pory nie umieli jej zdobyć. A potem użyli wszelkich dostępnych narzędzi i sztuczek, żeby zrobić z nich gwiazdy Instagrama. Nie spojlerując filmu, nie każdemu z bohaterów się to udało. Przed sukcesem (o ile definiować go jako sztucznie pompowaną popularność) powstrzymały ich nie algorytmy czy przychylność obserwujących, ale psychiczne ograniczenia. Niektórzy na własnej skórze przekonali się, że sława zdobyta wbrew wartościom jest nieznośnie gorzka. Bo tak smakuje udawanie kogoś, kim się nie jest.

Ryzykowna gra: zyski i straty

A jak z rozterkami poradziły sobie bohaterki tego tekstu? Paula postanowiła zainwestować w rozwój Wegestrady i oddała prowadzenie konta w ręce specjalistów od mediów społecznościowych. – Zdecydowałam, że gram w tę grę, bo to niesie realny zysk. Teraz przynajmniej znam jej reguły – kwituje. Zamiast tracić czas na coś, co w gruncie rzeczy jej nie interesuje, woli wkładać energię w to, co dla niej ważne, czyli w gotowanie. Dostała opasły skrypt z rozpisanym planem postów na kolejne miesiące, gamą dominujących kolorów i terminami sesji, dlatego w październiku gotowała śledzie z boczniaków na Wigilię. Niestety, już nie może na profilu zamieszczać zdjęć psów do adopcji (chociaż prowadzi dom tymczasowy i angażuje się w pomoc schroniskom), bo psi dramat nie pasuje do radości jedzenia.

– Na pierwszym spotkaniu spytano mnie, jaka chcę być. Nie – jaka jestem, ale jak chcę, żeby ludzie mnie postrzegali. Wtedy zrozumiałam, że promując markę osobistą, nie wystarczy, a może nawet nie wolno, być sobą. Tylko z góry zaplanowanym produktem sprzedażowym, konsekwentnie wciskanym w ramy trendów, których wymaga od ciebie bezduszny algorytm.

Na facebookowym wallu kancelarii Synergia Adwokaci ostatecznie pojawił się tylko jeden post, który zyskał lajka: logo i dane kontaktowe. – Nie mogłyśmy się przełamać. Etykę zawodową cenimy bardziej niż komercyjne pokusy. Zależy nam na tym, żeby klienci byli profesjonalnie zaopiekowani. Nie zastanawiali się, czy ich pełnomocnik, zamiast pisać apelacje czy pozew, traci czas na wygłupy i własną próżność – uważa Izabela Lech. Jej zdaniem stara dobra poczta pantoflowa to najlepsza reklama, bo Synergia ma pracy po uszy. – To daje powody, by wierzyć, że w każdych okolicznościach wysokie standardy i rzetelna praca się obronią – podsumowuje. 

Milena, która jest niezłą dziennikarką, pogodziła się z tym, że jej instagramowe ciasto smakuje przeciętnie. Może dlatego, że zmusza się jedynie do wrzucania zdjęć artykułów i filmików, na których kartkuje gazetę? Followersów od tego nie przybywa, od roku obserwuje ją 250 osób. – Zawarłam z sobą umowę, że nie wrzucę nic, co naruszałoby moją przestrzeń osobistą – zdjęć dzieci, partnera ani selfie z siłowni. No, może czasem jakiś widoczek z górskiej wędrówki – mówi. Zdaniem Kiedrzyńskiej-Tui dyskusja o tym, czy warto być w SM, jest na wyrost. – Doceńmy, że mamy wybór. To trochę jak z tortem – możemy nauczyć się piec go sami, ale potrzeba wiele czasu, jajek i mąki, zanim biszkopt wyjdzie idealny. Możemy też kupić pyszny i piękny w cukierni, ale to będzie kosztowało. Ostatecznie możemy też odmówić i nie jeść tortu wcale. Na dłuższą metę nie warto udawać, że lubimy coś, co nam nie smakuje. Dlatego zamiast z rozpędu częstować się wszystkim po trochu tylko dlatego, że inni tak robią, lepiej się zastanowić: na co właściwie mam ochotę?