Wiosną zeszłego roku celebryci – po części, by zachować kontakt z fanami, po części z nudów – wrzucali do sieci wystąpienia, prośby, apele. Inicjowali happeningi i akcje. Podczas jednej z nich aktorki, m.in. Gal Gadot („Wonder Woman”), Amy Adams („American Hustle”) i Natalie Portman (wiadomo!), wykonały wspólnie „Imagine” Johna Lennona. Miała to być odpowiedź na nietypową sytuację, z którą musi zmierzyć się świat. Ale zamiast pozytywnego odzewu doszło do eskalacji krytyki: śpiewanie nikomu teraz nie pomoże! Były też dosadniejsze komentarze sprowadzające się do wniosku: zamiast psuć kultową piosenkę, lepiej wpłacić pieniądze na badania leków. Ludziom najwyraźniej skończyła się cierpliwość wobec gwiazdorzenia w słusznej intencji. Czy to oznacza koniec pewnej ery? W tym ery selfie, które nawet w służbie ważnej sprawy służy autopromocji i karmieniu własnego ego? A może to efekt spektakularnej przemiany i z osób wiodących w sieci tyleż stadne, co nieprawdziwe, lukrowane życie przeistaczamy się w skrajnych indywidualistów izolujących się od innych?

Całkiem niedawno, bo na początku XXI wieku, dokonała się kluczowa zmiana. Wiodącymi mediami i źródłem informacji stały się portale społecznościowe, a priorytetem ich użytkowników – stworzenie starannie wykreowanego obrazu siebie. Bez znaczenia, prawdziwego czy fałszywego.

– Najnowsze badania wykazują, że narcystyczne osobowości zdobywają więcej lajków, a tym samym followersów – podkreśla dr W. Keith Campbell, psycholog społeczny, autor „The New Science of Narcissism” (w Polsce ukazała się jego książka pt. „Gdy kochasz mężczyznę, który kocha siebie” – przyp. red.).

Jego zdaniem media społecznościowe stworzyły podwalinę pod współczesne narcystyczne postawy w zupełnie nowej odsłonie. – Nowej, bo ekspansywnej i pozbawionej norm – dodaje.


Za początek internetowej megalomanii można uznać 2006 rok, gdy tygodnik „Time” uhonorował w kategorii człowiek roku… każdego z nas. Była to pamiętna okładka ze stacjonarnym komputerem na pierwszym planie i podpisem: „Tak, chodzi o ciebie. To ty przejmujesz kontrolę w nowej informacyjnej erze. Witaj w swoim świecie”. Cztery lata później pojawił się Instagram, potem TikTok, a słowo „selfie” na stałe weszło do słowników. Dziś niemal każdy ma jakiś profil społecznościowy, na którym radzi innym, diagnozuje, analizuje, komentuje. Nie mając nawet wykształcenia w tym kierunku, jest lekarzem, psychologiem, trenerem personalnym, autorem spektakularnej diety albo twórczynią programu odnowy. Napisać książkę, zrobić podcast? Żaden problem.


W 2018 roku Tommy Honton i Tair Mamedov otworzyli pierwsze muzeum selfie w Hollywood. Co można tam zobaczyć? W dużej mierze tzw. kontent internetowy, czyli wszystko to, co sprawia że jesteśmy obecni w mediach społecznościowych, w których wiedziemy alternatywne, lepsze (?) życie. Gotowe scenografie do selfie. Pstrokate dekoracje. Fikuśne gadżety rodem z filmów fantasy. Wygląda to jak skrzyżowanie gigantycznej wytwórni lodów, fabryki cukierków i domu iluzji.
– Rzeczywistość mediów społecznościowych była dla mnie zawsze przesłodzona – mówi Tommy Honton. – Po prostu nikt przed nami tego nie wyeksponował w ten sposób. Nic dziwnego, że królowa online’owego mitu, Kim Kardashian, wydała w 2015 roku książkę – zbiór swoich najlepszych selfie. Trudna sprawa, bo musiała wybrać spośród około 40 tysięcy ujęć, a większość z nich, jak skromnie przyznała, była perfekcyjna. Dla porządku dodajmy, że książka 86 nosiła tytuł „Selfish” (Samolubna). Czasy się zmieniły, a wraz z nimi wartości wyznawane przez celebrytkę. Kim zaanonsowała, że „galopujące ego nie jest OK”. Trzy lata po publikacji oznajmiła, że straciła zainteresowanie eksponowaniem swojego życia. Co więcej, nigdy nie lubiła selfie. Robiła to, co było uważane za modne i niezbędne, by zaistnieć. Dziś mocno zaangażowana jako prawniczka w reformę amerykańskiego więziennictwa chyba nie ma czasu na życie online. Wydała oświadczenie, w którym potwierdziła, że reality show „Z kamerą u Kardashianów” również schodzi z anteny. Można się śmiać, ale to Kim Kardashian pierwsza wyczuła nadchodzący koniec pewnej epoki.

A potem przyszła pandemia. Ellen DeGeneres nadawała na żywo z posiadłości z basenem i siłownią, utyskując na fakt, że nie wie, co z sobą począć. Jennifer Lopez publikowała zdjęcia nowo zakupionej willi w Miami, narzekając na zaniedbany gigantyczny ogród, którym, jak przyznała, będzie mogła teraz zająć się osobiście. Z kolei Madonna, biorąc aromatyczną kąpiel, zwiastowała z wanny kres wszechrzeczy i grzmiała niczym prorokini, że koronawirus to biblijna plaga, która wprawdzie zdziesiątkuje ludzkość, ale za to przywróci światu odpowiednie proporcje. Co na to świat? Nie pozostał dłużny. Komentujący zmiażdżyli troskę celebrytek o losy homo sapiens. Troskę, która na przełomie marca i kwietnia 2020 roku brzmiała obłudnie i koniunkturalnie. Czy Ellen DeGeneres, Jennifer Lopez i Madonna szczerze przejmowały się rosnącym bezrobociem? Czy na ich życiu w jakikolwiek sposób odbił się galopujący wzrost zachorowań?


Ostatnio zyskaliśmy nową wiedzę na temat mediów społecznościowych – okazały się one także platformą do walki. Gdy w maju 2020 roku Afroamerykanin George Floyd został bestialsko pobity i zmarł w wyniku uduszenia przez jednego z policjantów, hasła Black Lives Matter powiewały nie tylko na transparentach na amerykańskich ulicach. Instagram także płonął hashtagami nawiązującymi do antyrasistowskich demonstracji. Ale kiedy rosyjska influencerka zapozowała podczas jednego z protestów, natychmiast została za to ostro skrytykowana. Przeprosiła za niestosowny lans, gdy pojedyncze negatywne komentarze przerodziły się w internetowy hejt. W lipcu ubiegłego roku popularność zdobył inny hashtag związany z akcją społeczną. Chodziło o wrzucenie na swój profil portretu, najczęściej czarno-białego, i oznaczenie go #challengeaccepted i #womensupportingwomen, okazując w ten sposób wsparcie kobietom przez inne kobiety. To z kolei przerodziło się w gigantyczną, międzynarodową manifestację… no właśnie, czego? Siły? Piękna? Ego? Przynależności do płci? Trudno jednoznacznie stwierdzić. Krytycy uważali, że to przebrzmiały gest rzekomo kobiecej solidarności napędzany narcystyczną potrzebą. Nic więcej jak afirmacja urody,
często przy użyciu filtrów. Zwolennicy – że u podstaw łańcuszka #challengeaccepted leżało okazanie solidarności tureckim kobietom wobec prób wypowiedzenia tam konwencji antyprzemocowej. A to, że z czasem sens internetowej kampanii zatracił swoje pierwotne znaczenie? Taki jest już internet: przemieli, przetrawi i wypluje. Trudno jednak nie zauważyć, że media społecznościowe coraz częściej służą eksponowaniu ważnych treści. Wegetarianizm, walka o zrównanie płac
kobiet i mężczyzn, dostęp do nauki i służby zdrowia. Przykłady można mnożyć.


Internet budzi się z letargu, a ważniejsze niż selfie staje się wszystko to, co wokół nas, co wychodzi poza wyretuszowany portret własny. Podczas izolacji chcemy poczuć się częścią wspólnoty, utożsamić się z jakąś ideą.

– Media społecznościowe dają często jedyną możliwość, by zabrać głos w ważnej kwestii – uważa Georgia Kelly, menedżerka ds. strategii na Instagramie. Pandora Sykes, która obecnie zajmuje się fenomenem social mediów, a wcześniej pracowała w branży mody i często zamieszczała selfie, też się o nich wypowiada. – Można je traktować jako przejaw narcyzmu, ale także świadectwo własnego zdania. Dobrze, że mamy odwagę dzielić się sobą z innymi. Tak, to często kwestia właśnie odwagi i samoświadomości – podkreśla. – Publikacja osobistego postu jest bowiem jak uchylenie rąbka tajemnicy. W ten sposób mówimy światu: taki, taka jestem. Może nastały czasy, kiedy głównie w ten sposób udaje nam się poznać i zaprzyjaźnić? – pyta Pandora Sykes i dodaje: – Gdy wyjście do kawiarni bywa zakazane, lajk dla osobistego wyznania czy szalonego selfie jest niczym uścisk dłoni.

Dobrym przykładem zmiany podejścia do selfie jest konto Florence Given, feministki, aktywistki i publicystki. Given zadebiutowała książką „Women Don’t Owe You Pretty” i prowadzi dość ostrą kampanię w mediach społecznościowych. Publikuje zdjęcia siebie, także selfie, na ogół w prowokacyjnych pozach: wystylizowana, świadoma swoich atutów, często seksowna, bywa w tym prześmiewcza. Rzadko jednak mamy wrażenie, że promuje siebie. Raczej pewną życiową postawę.

21-letnia Given reprezentuje pokolenie, które wie, jak użyć kontrowersji w słusznej sprawie. Łączy slogany i hasła rodem z ulicznych transparentów z pozowanymi portretami, używając ciała i twarzy jak kolejnego narzędzia komunikacji. Na zdjęciach często przyjmuje pozycję władczą, anektującą. Rozchylone uda, pewność
siebie, brak pokory. Nie jest wulgarna, nie wydaje się przebrana, nie udaje kogoś, kim nie jest. Nie widać w jej przesłaniu wstydu, żalu czy przypisanej tradycyjnie płci żeńskiej. Given nie przeprasza za swoją butę. Jest tożsama z własnymi potrzebami: silna, wyzwolona, konsekwentna. A że wymyśliła siebie na potrzeby kariery pisarskiej i obecności na Instagramie, to już zupełnie inna historia.

– Dziś chcemy wyrażać siebie za pośrednictwem przekonań, niebanalnych akcji. Potrzeba selfie wydaje się w zaniku.Posty o szeroko pojętej prywatności są w złym guście. Statusy nie stały się przeżytkiem, lecz nośnikiem zupełnie innych informacji i danych – tłumaczy Will Storr, autor bestsellerowego
„Selfie. How the West became self-obsessed”. – Przynależności do pewnych elitarnych grup czy inicjatyw nie afirmuje się przez wrzucenie ślicznego portretu, tylko relację z konkretnych działań. Szerujemy cytaty i sztukę. Ludzie pozostali tak samo narcystyczni, zmieniły się jedynie narzędzia, za pomocą których to manifestują – stwierdza. Za wcześnie, by spekulować, w co w przyszłości przekształcą się media społecznościowe, ale zmiana już dziś jest
widoczna. Czy staliśmy się mniejszymi narcyzami? Nie, po prostu sprytniej potrafimy ukryć ego w poście deklarującym zbiórkę na bezdomne kotki.

Społeczny aktywizm nie wyklucza walki o lajki. Często angażujemy się w jakieś działania, żeby po prostu poczuć się lepiej. Nie ma w tym nic złego. – Z badań wynika, że narcystyczne osobowości częściej angażują się w politykę – mówi dr W. Keith Campbell, psycholog społeczny.


– Są ambitne, nie boją się porażki, lepiej ją znoszą niż inni. Dlatego ekspozycja w sieci i nawet niepochlebne komentarze nie są dla narcyzów tak wielkim przeżyciem. To, co dla większości byłoby osądem, oni przyjmują jak przejaw zainteresowania, potwierdzenie, że udało im się wzbudzić kontrowersję. Ta zaś jest lepsza niż obojętność. Coraz mniej postujemy, rzadziej wrzucamy selfie, nie tak chętnie oznaczamy siebie i znajomych. Wyłączeni z pełnowymiarowego
życia na co dzień, nie chcemy wykluczać się także z wirtualnej egzystencji. Ona może dziś pełniej niż kiedyś wyrażać nasze marzenia, aspiracje, obawy. Dlatego prędzej niż ślubną kreację czy migawkę z obfitego śniadania opublikujemy stronę z przeczytanej świeżo książki albo pokażemy kadr z przedwojennego filmu, do którego dostęp graniczy z cudem. To są dziś zdobycze na miarę potrzeb. Chwalimy się, gdy rozpiera nas duma lub gdy uznamy coś za przydatne społecznie, rzadziej z samolubnych pobudek. Wirtualną obecność „ubieramy” w wartościowe treści, wierząc przy tym szczerze w sens popularyzacji pewnych akcji. A że chcemy przy tym równie dobrze wyglądać? No cóż, atrakcyjność postów zwiększa ich zasięg, nieprawdaż?

 

Tekst ukazał się w magazynie ELLE 05.2021