MONIKA STUKONIS Kiedy zastanawialiśmy się w redakcji, która postać z polskiego świata mody powinna zakończyć nasz cykl „Rozmowy na dwudziestolecie”, natychmiast padło Twoje nazwisko. Ktoś rzucił na kolegium, że jesteś polską Jil Sander. Od lat konsekwentnie tworzysz rzeczy proste, minimalistyczne, w swoim niepowtarzalnym stylu. Wiesz, że na mieście się mówi, że coś jest „w stylu Kuczyńskiej”. Jesteś już ikoną, przechodzisz do historii.
ANIA KUCZYŃSKA To ogromnie miłe, co mówisz. Szczególnie że nie miałam jakiegoś bardzo sprecyzowanego planu, by zostać projektantką mody. Zawsze chciałam studiować architekturę, zastanawiałam się, czy to będzie dobry zawód dla mnie. Wybór studiów w Rzymie podjęłam lekko. Lubiłam rysować, ważne były dla mnie kolory, tkaniny. Myślałam, że moda to też architektura, tylko bardziej kobieca. Projektowanie mody było wtedy zajęciem absolutnie enigmatycznym, nikt do końca nie wiedział, na czym polega taka praca.

Doskonale pamiętam te czasy. Polskie domy mody przestały wtedy istnieć. Nikt nie wiedział, co dzieje się z Barbarą Hoff, Jerzym Antkowiakiem, Bernardem Hanaoką. Wszyscy zamilkli. Do Polski docierała pierwsza forpoczta zachodnich butików, to było jeszcze długo przed wejściem wielkich sieciówek. A Ty w tym czasie chcesz studiować projektowanie mody. Dlaczego?
Wiesz, moda była w moim życiu od zawsze. Mama z babcią szyły na miarę u konstruktorek i krawcowych ze słynnej Mody Polskiej. Dostawały od nich zaproszenia na pokazy, na które chodziłyśmy. Na wybiegach Małgosia Niemen, Kasia Butowtt, Bogna Sworowska. Były wtedy dla mnie boginiami. Na zakupy chodziło się do sklepu Mody Polskiej na Ordynacką w Warszawie. Wnętrze w butelkowej zieleni, piękne drewniane lady. Wszystko fantastycznie oświetlone. Mama kupowała tam dżersejowe sukienki, dzianiny w pasy, sukienki cekinowe, golfy. Pamiętam, jak u jednej z konstruktorek, pani Jurkowej, mama zamówiła suknię z milanowskiego jedwabiu. Misterna praca, kilka przymiarek. Okazało się jednak, że suknia jest za lekka, opada w dół i źle się układa. Pani Jurkowa na dole wykończyła ją rulonikiem, do którego niczym odważniki wszyła 20-złotowe monety. Magia. Byłam zachwycona.

Jest rok 1994. Do kin wchodzi obsypany Oscarami „Forrest Gump”, umiera Kurt Cobain, lider Nirvany. Rząd ogłasza denominację złotego. A na polskim rynku ukazuje się pierwsze międzynarodowe pismo o modzie ELLE. W jakim momencie życia Ty wtedy jesteś?
Jestem w klasie maturalnej w Liceum Batorego. Kończę klasę humanistyczną z włoskim i francuskim. W czwartki biegam na pokazy filmów do Śląska i Muranowa. Ostro zakuwam, bo nauczyciele nas cisną. Profesor Ernst, nauczycielka włoskiego, przepytuje nawet z mostów weneckich. W małym palcu mam twórczość Felliniego, Rosselliniego czy Pasoliniego. Słucham The Cure, Grzegorza Ciechowskiego i Maanamu. W Batorym wrze i intelektualnie, i politycznie. Pani dyrektor wita nas codziennie z megafonem. Mówi, że jesteśmy kwiatem warszawskiej młodzieży. Prosi, byśmy pamiętali, że chodzimy do wspaniałego liceum z wieloletnią historią, do szkoły, którą ukończył m.in. Krzysztof Kamil Baczyński. W cieniu spraw szkolnych dyskutujemy o polityce. Batory jest liberalny i antykomunistyczny. Szkoła kibicuje Tadeuszowi Mazowieckiemu, Unii Demokratycznej, później Wolności. Pamiętam, jak z kolegami jeżdżę rozwieszać plakaty wyborcze. To jest czas przemian. Czuć w powietrzu, że wszystko bezpowrotnie się zmienia. Zmienia na lepsze.

Pamiętasz, jak się ubierały wtedy dziewczyny z Batorego?
Batory był uważany za szkołę bananiarską. Absolutny szał był na noszenie okularów słonecznych. Pamiętam, że nosiłam białe golfy, plisowane spódnice, mokasyny, marynarki i prochowce. Styl na grzeczną. Ubrania kupowałyśmy w słynnym Kotexie albo w pierwszych sklepach Benettona. Szpanem było chodzenie po szkole z segregatorami. Przywoziłyśmy je sobie z Włoch z wymian. Pękałyśmy z dumy.