W środowisku mówiło się o Twoim butiku. W ciągu paru chwil przeniosłaś nagle do Warszawy klimat paryskiego Marais. Od lat budujesz swoją markę konsekwentnie. Nie organizujesz wielkich pokazów. Zapraszasz nieduże środowisko mody do wybranych przez siebie galerii sztuki, małych pałacyków czy offowych knajpek. Nie ma tłumu celebrytów na ściankach. Wszystko, od zaproszeń przez komunikację, jest szalenie minimalistyczne, wyważone, eleganckie. Wynajdujesz ciekawych ludzi, nieoczywiste marki do współpracy. Twoje logo zaprojektował Karol Śliwka, twórca logo PKO BP, współpracowałaś z hiphopową marką Prosto.

Jeden z moich pierwszych pokazów odbył się na parkingu podziemnym Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego. Modelki chodziły w rytm free style’u Wujka Samo Zło i kultowego już wtedy zespołu Kaliber 44. To było energetyzujące. Myślę, że szczególnie w czasach kryzysu ludzie mają potrzebę rezygnacji z produktów masowych i chcą szukać rzeczy pięknych, oryginalnych, takich, w których nie zobaczą sąsiada, przyjaciół. Od kilku lat jest boom na rzeczy z polską marką. To wspaniałe. Intuicyjnie wracamy do korzeni polskiego designu, polskiej szkoły plakatu. Przebijają się marki Pan Tu Nie Stał, Local Heroes. Dowcipne, oryginalne. Wymyślone przez zdolnych, kreatywnych ludzi. Bardzo im kibicuję. W dziewczynach z Local Heroes widzę autentyzm, dzięki któremu osiągnęły sukces. Wszystko zmienia się w zawrotnym tempie. Kiedy kilka lat temu przeniosłam swój butik z Solca na Mokotowską, byłam tam pierwsza. Nie było żadnych butików, żadnej mody. Dziś są tu wszyscy. A Mokotowska rozkwita jak Avenue Montaigne w Paryżu.

Wychowałaś się w kamienicy na Polnej w centrum Warszawy. Masz mapę ukochanych miejsc, do których wciąż wracasz? Moim miejscem jest Stara Ochota. Dom moich dziadków był przy placu Narutowicza, Filtrowa 70. Moje dzieciństwo to ulica Uniwersytecka, Mianowskiego, piekarnia przy Asnyka, Filtry. A twoje miejsca?
Jaworzyńska, Polna, Nowowiejska. Sklep z rowerami, sklep rybny przy placu Zbawiciela, gdzie teraz jest modna Charlotte. Supersam na placu Unii, poczta na placu Konstytucji. Liceum francuskie z ogromnym zegarem. Uwielbiałam go. Myślę, że ta moja Warszawa, ten klimat Europy Wschodniej czy Środkowej, do dziś jest we mnie. Dzięki temu wszystko, co wiem, czuję, czym zachwycam się na świecie, mogę przełożyć na język narodowy. Całe moje warszawskie dzieciństwo wpłynęło na mój rozwój, na to, kim dzisiaj jestem i jak patrzę na świat. Nie ma dla mnie znaczenia, czy jestem w Warszawie, w Paryżu, czy Nowym Jorku. Szalenie ważny w życiu jest głód, głód wiedzy, głód nowości, szczególnie w zawodzie projektanta. Myślę, że projektanci są ludźmi, którzy przewidują, co będzie się działo za chwilę albo za rok, dwa, trzy lata. Ich kolekcje na tyle wybiegają w przyszłość, że trzeba wciąż się zastanawiać, co kobiety będą chciały nosić za parę lat. Praca projektanta wymaga szalonej dyscypliny, obserwowania tego, co się dzieje wśród młodzieży, osób w średnim wieku, w literaturze, muzyce, MTV. Steve Jobs miał absolutną rację, gdy mówił na wykładzie w Stanford: „Stay foolish, stay hungry”.

Jobs powiedział to, co wielu z nas słyszało w domu: mimo trudności ustrojowych, mimo braku paszportów, możliwości rozwoju mamy walczyć. Walczyć o swoje wykształcenie, wychowanie, klasę, obycie. Pamiętam rozmowę ze swoim ojcem. Byłam w liceum. Mój ojciec był dyrektorem w największej drukarni w Polsce, bez przerwy wyjeżdżał służbowo za granicę. Kiedy rozmawialiśmy o jakiejś książce, spojrzał na mnie uważnie i powiedział: „Pamiętaj, jeśli chcesz w życiu coś osiągnąć, nie możesz być przeciętna, przeciętni przegrywają. Popatrz na swoje życie i wymyśl, co mogłabyś robić lepiej od innych. I rób to z pasją”.
Ja też ogromnie dużo zawdzięczam rodzicom, kształtowali moje gusty, ale też zostawiali mi dużo swobody. Zawsze mieli wobec mnie duże zaufanie i wrzucali mnie na głębokie wody. Od dziecka jeździłam na zagraniczne kursy językowe, wymiany. Nie mieli lęków, że nie dam sobie rady, poddam się w pół drogi. Tata był architektem, mama tłumaczką, która w 100 proc. poświęciła się mojemu wychowaniu. Mój dom był szalenie ciepły. Po latach się zorientowałam, że miałam ogromne szczęście, że wychowałam się w pełnej, kochającej rodzinie. Mieliśmy mnóstwo książek, albumów, rzeczy pięknych, celebrowaliśmy święta. Ważny był design. Nieobojętne było, na jakiej serwecie jemy, jakimi sztućcami. Nie miało to nic wspólnego z mieszczaństwem, raczej wynikało z ogromnej potrzeby życia „piękniej” niż na zewnątrz. Pewnie dlatego dziś nie jest mi obojętne, co dostaną ode mnie ludzie, którzy kupują moje rzeczy. Poza konceptem ubrania, wykonaniem, liczy się cała otoczka. Jak ubranie zostanie zapakowane, jaki zapach będzie im towarzyszył podczas zakupów, kto będzie ich obsługiwał. Dlatego na wszystko zwracam uwagę. Marka to ja.

Jak ubierają się Polki?
Różnie. Smuci mnie to, że zatarła się różnica pomiędzy rankiem, popołudniem i wieczorem, operą, teatrem, kinem, świętami. Lubię mężczyzn w dobrze skrojonych garniturach, pod krawatami, lubię ładnie ubrane, zadbane kobiety. Nie do końca odnajduję się w kulturze dresu, bo ja nie mam takiej potrzeby. Uważam, że to byle jakie, bez żadnej klasy. Ale zachwycają mnie dwudziestoparolatki. Wiedzą, że pierwszym sygnałem, który coś o nas mówi, jest ubranie. Kolorowe, oryginalne, świetne w proporcjach, odważne. I fantastycznie nonszalanckie! Zawsze powtarzam, że trzeba znaleźć swój styl. Nie kopiować innych, nie przenosić bezmyślnie tego, co jest modne.

Stylu można się nauczyć?
Myślę, że tak. Bardzo dużo zależy od naszych potrzeb. Ważne jest przebywanie w konkretnym środowisku, otaczanie się ludźmi, którzy mogą coś w nas poprawić albo czegoś nauczyć.