Kwiecień 2005, 35 kg
Wiosna, a ja chodzę w kożuchu, bo wciąż jest mi zimno. Mam zapchane uszy i nogi spuchnięte jak kobieta w ostatnich tygodniach ciąży.Na moim całym ciele pojawia się dziwny meszek. Z każdym dniem jestem coraz bardziej zmęczona, coraz słabsza. W mediach coraz głośniej mówi się o anorektyczkach, które zagłodziły się na śmierć. I po raz pierwszy pojawia się strach... Też tak skończę? Ulegam presji mamy, która siłą zaciąga mnie do psychiatry. Lekarz każe mi stanąć na wadze. Diagnoza: 35 kilo (mam 168 cm wzrostu), BMI 12,5, anoreksja, wyniszczenie organizmu z zagrożeniem życia, hospitalizacja natychmiastowa. Do szpitala trafiam na trzy miesiące, tuż przed osiemnastką. Szybko się okazuje, że jeśli nie chcę tam spędzić kolejnych miesięcy, muszę współpracować. Jeść i tyć. Jem więc jak wzorowa uczennica. Inne anorektyczki mnie nienawidzą. Kiedy chowają kotlety po kieszeniach, masło wcierają we włosy, a przed ważeniem opijają się litrami wody, ja zjadam wszystko w imię wolności. I tyję.

Koniec czerwca, 11 kilo na plusie. Zmuszam mamę, aby wypisała mnie na własne żądanie. Wychodzę i wiem, że już tam nie wrócę. I że znów będę chuda.
Początek roku szkolnego. Wracam do wagi sprzed szpitala. Znów wybucha panika, zwłaszcza że za parę miesięcy mam zdawać maturę. Nauczyciele przekonują mamę, że nie dam rady przystąpić do egzaminów. Na przekór wszystkim zakuwam więc jak szalona. I znów jem coraz mniej. Przed cotygodniową wizytą kontrolną u dietetyczki wkładam najcięższe buty. Ale i tak do końca roku waga spada poniżej 40 kilogramów. Maturę zdaję celująco i dostaję się na wymarzone dziennikarstwo. I co? I niewiele się zmienia. Mam coraz bardziej dosyć siebie i swojego życia. – Powinnaś zmienić otoczenie – radzi mi znajoma lekarka. Na drugim roku składam więc papiery na wszystkie możliwe uczelnie. Trafiam do Mediolanu w ramach programu Erasmus. Czy mogło być lepiej? Włochy, moda, dolce vita... Gdzie, jak nie tam, mogę na nowo nauczyć się jeść i cieszyć się życiem?

Początki są trudne. Obcy kraj, język... i jedzenie. Włosi jedzą ciągle! Jedzenie to ich sens życia, którego nie potrafię zasmakować. Ale poznaję Daniele, który co tydzień zaprasza mnie na kolację. Zaczynamy jeść o 22, często kończymy o trzeciej nad ranem. Nikt mi nie zadaje pytań, dlaczego jestem taka chuda, tylko dolewa wina i częstuje kolejnym kawałkiem pizzy. Nie wiem kiedy, nie wiem jak, ale zaczynam jeść coraz więcej i zaczynam odczuwać zapomniany głód.
Po roku we Włoszech wracam 10 kilo cięższa, zakochana i szczęśliwa. Rodzina jest zachwycona moją przemianą. Od znajomych słyszę, że ładnie wyglądam. – Ładnie czy grubo? – pytam zaczepnie. Oswojenie się z „nowym” ciałem zajęło mi ponad rok. W międzyczasie tyję, chudnę, obżeram się, głodzę. I zaczynam staż w ELLE.