W 2013 roku w lutowym numerze ELLE pojawił się wywiad z jedną najlepszych aktorek w Polsce, Mają Ostaszewską. Do niedawna postrzegana jako artystka z misją, gwiazda przynaje się dlaczego wystąpiła w serialu "Przepis na życie": 

Cieszysz się życiem czy zamartwiasz tym, co będzie jutro?
Maja Ostaszewska: Staram się żyć "Tu i teraz", doceniać to co mam. Wiadomo, że  pojawiają się różne pytania dotyczące przyszłości, ale staram się pielęgnować  życiowy  optymizm. Wspaniale jest cieszyć się chwilą, dzielić radość z rodziną. Uwielbiam podróżować, robić przyjemności dzieciom, zapraszać znajomych, jeść dobre, zdrowe jedzenie … i szczerze mówiąc oboje z Michałem nie potrafimy oszczędzać.    

Wydawanie pieniędzy na przyjemności sprawia Ci radość czy budzi wyrzuty sumienia?
Jedno i drugie. Ciężko pracuję i uważam, że mam prawo zrobić sobie co jakiś czas przyjemność. Shopping nie jest mi obcy, ale nie ulegam bezmyślnemu konsumpcjonizmowi. Nie kupuję kompulsywnie. Przywiązuję uwagę do tego, co noszę - lubię polskich projektantów, mam ulubione sklepy zagranicą, ale nie wydałabym na ubrania horrendalnej kwoty. Wolałabym  przeznaczyć ją na coś, co mogłoby stać się dla mnie życiowo rozwijające i inspirujące albo przynieść radość moim bliskim, czy po prostu wesprzeć pożyteczne działania - jak prace Fundacji na rzecz zwierząt VIVA i np. schronisko w Korabiewicach, którym się opiekuję.

To – jak na artystkę – bardzo racjonalne podejście do pieniędzy.
Pieniądze nie są dla mnie celem, a jedynie środkiem. Nie jestem materialistką , z wielu rzeczy mogłabym zrezygnować. Ale są też takie, które wspaniale byłoby móc utrzymać - jak np. miejsce, w którym teraz mieszkamy, któremu oddaliśmy dużo pracy i serca. Zależy mi, żeby dzieci chodziły do dobrego przedszkola, a potem szkoły, by mogły rozwijać wybrane przez siebie zainteresowania. Wiem, że taki start jest dla nich skarbem. Posiadanie pieniędzy nie jest czymś złym, można przecież je mądrze wykorzystywać, dzieląc się z innymi – ważne, żeby nie stać się niewolnikiem ich pomnażania. Myślę, że dokonuję dojrzałych, świadomych wyborów zawodowych. Oczywiście, zawsze priorytetem jest dla mnie artystyczna wartość projektu, jego przekaz, ale aktorstwo to również mój zawód i muszę nim zarabiać na życie. 

Czy dlatego zagrałaś w lekkim serialu „Przepis na życie”? Zaskoczyłaś mnie. Wydawało mi się, że interesuje Cię tylko sztuka z misją.                                                                         
 Od dawna miałam chęć na komediową rolę. A "Przepis na życie" był przez Agnieszkę Pilaszewską inteligentnie i dowcipnie napisany. Postać Beatki wydała mi się ciekawa do zagrania - zupełnie inna od tego, co zrobiłam do tej pory. Różnorodność ról, konwencji, w których gramy, pozwala rozwijać warsztat, sprawia, że nie zamykamy się w tym, co dobrze znane i bezpieczne. Nie nudzimy siebie i widzów … mam nadzieję (śmiech). No i trzeba mieć do siebie dystans. Aktorstwo to cudowny, fascynujący zawód - czasami o niezwykłej sile przekazu. A jednak to tylko zawód. Ważne jest, żeby wykonywać go z prawdziwym zaangażowaniem , a nie bufonadą, kabotyństwem. Niektórym aktorom wydaje się, że są lepsi od innych ludzi, bo realizują jakąś misję. Moim zdaniem misyjny, przełamujący tabu może być film czy spektakl - ale nie aktor! To, że ktoś gra np. Dalajlamę, nie oznacza, że ma jego mądrość i empatię. W tym kontekście ukłon w stronę komercji jest czasem dobry, bo szybko sprowadza nas na ziemię i nadaje odpowiednie proporcje temu, czym się na co dzień zajmujemy. 

Po sukcesie w serialu trafiłaś już do nowej szuflady - aktorki komediowej?    
Na szczęście nie, ale mogło się tak zdarzyć. Po roli Beatki dostałam kilka takich propozycji. Zabawne, bo przez lata, poza epizodem u Juliusza Machulskiego, nie dostałam żadnej. Wpadłabym w szufladę, gdybym teraz rzuciła się na wszystkie. Ale wybrałam jedną, dla mnie najciekawszą. Zdjęcia przede mną. 
Zresztą, dziś w ogóle nie mogę narzekać, bo - oprócz tego projektu - szykuję się do dwóch  fabuł niekomediowych.  Schematyczność w myśleniu o aktorach zdarza się również w repertuarze bardziej dramatycznym. Przytrafiło mi się to po niezwykle dla mnie ważnej roli w "Katyniu" A. Wajdy. Przez jakiś czas dostawałam wyłącznie propozycje ról w filmach wojennych. Zagrałam w "Dzieciach Ireny Sendlerowej" i w pierwszym sezonie "Czasu honoru", ale potem taktownie odmawiałam, nawet jeśli projekt był interesujący. Czułam, że nie chcę być niewolnikiem cudzej wizji mojej osoby, że potrzebuję zmiany.  

To dlatego ciągle się buntujesz?   
Robię to, aby żyć w zgodzie z sobą. Ale nie dla samego buntu – po prostu wyrażam własne poglądy, odrzucam nakazy, presję społeczną tak silną w Polsce, a to sprawia, że przypina mi się łatkę buntowniczki. Nigdy nie miałam oporów przed mówieniem, czy coś mi się podoba, czy nie. Gdy byłam nastolatką i studentką, byłam nawet dość bezczelna i arogancka. Teraz wiem, że ostentacja i krzyk niekoniecznie są najlepsze, że skuteczniej jest walczyć na argumenty. Na studiach z niektórymi wykładowcami miałam cudowny kontakt, ale część mnie nie cierpiała właśnie za tę moją niezależność. Pewnie byłam zbyt radykalna  i naiwna, ale cieszę się, że już wtedy miałam własne zdanie i gust.

Ale buntownicy nie mają łatwego życia.
Nie ma to dla mnie znaczenia. Zawsze będę protestować przeciw kołtuństwu, przeciw nietolerancji, która jest w Polsce gigantyczna. Nie znoszę braku szacunku dla ludzi o innym pochodzeniu, wyznaniu, poglądach, orientacji seksualnej, kolorze skóry. Dlaczego nie pozwalamy sobie wzajemnie żyć tak, jak chcemy? Uważam, że każdy z nas ma prawo do samodzielnych wyborów. Kilka lat temu poszłam na manifę przeciw zaostrzeniu ustawy antyaborcyjnej, choć byłam w zaawansowanej ciąży. Brukowce nie zostawiły na mnie suchej nitki; sugerowały np., że skoro protestuję w tej sprawie, to znaczy, że nie chcę dziecka, które w sobie noszę. Kompletna bzdura. Niby jesteśmy coraz bardziej otwartym państwem, a jednak na każdym kroku czujemy presję. Patriarchat, szowinizm, stereotypy mieszczańskie. Narzuca się nam, co jest kobiece, a co męskie. Mężczyźni nie mają prawa do słabości, do tego, by nie pracować, tylko zajmować się domem, dziećmi. Z kolei kobieta ma być matką-Polką, której wartość określa tylko to, czy wyszła za mąż i urodziła dzieci.

Czyli nie wyjdziesz za mąż, ponieważ nie lubisz ulegać presji?
Nie wyobrażam sobie wyjścia za mąż tylko dlatego, by sprostać presji społecznej.  Ślub nie sprawi również, że mąż czy żona będzie naszą własnością - bezwarunkowo i na zawsze. Z drugiej strony, może być on prawdziwie symboliczny i piękny, kiedy jest wynikiem głębokiej potrzeby serca. Świadomą, dojrzałą i wolną decyzją. Wzięciem odpowiedzialności za związek. Jesteśmy z Michałem narzeczonymi, nie wykluczam możliwości wzięcia ślubu w porywie romantyzmu, ale rodziną jesteśmy od dawna - bez papierka.

I tę siłę i niezależność wyniosłaś z dzieciństwa? Wychowałaś się w artystycznej rodzinie, w filozofii buddyjskiej. Rówieśnicy Cię nie odrzucali?
Doświadczyłam dyskryminacji. Dzieci straszyły mnie, zrzuciły mnie ze schodów, bo nie wyglądałam jak one i nie chodziłam na religię. Jako nastolatka z kolei sama miałam ogromną potrzebę podkreślania własnej indywidualności. Wręcz lubiłam tę swoją inność, dobrze się z nią czułam. Akcentowałam ją, bo dzięki niej się wyróżniałam. Buddyzm, niejedzenie mięsa, strój. To poczucie odmienności, odrębności, pewnego wyobcowania i niedopasowania towarzyszyło mi przez sporą część życia. Właściwie najmniej osobna czuję się teraz, bo jestem otoczona ludźmi otwartymi i tolerancyjnymi. W teatrze funkcjonuję w środowisku bardzo wolnych ludzi. 

Wierzysz w przeznaczenie? To, że jesteś z Michałem – to było przeznaczenie, czy coś jednak od Was zależało?
Wierzę w przeznaczenie, ale według mnie równie wiele zależy od nas samych. Przeznaczenie stawia nas np. w określonych sytuacjach, ale to my dokonujemy wyboru kierunku. Mając taki a nie inny los, możemy nad nim pracować. 
Nasze spotkanie to było przeznaczenie, ale już kształtowanie związku, nadawanie mu formy i wypełnianie treścią zależy od nas obojga. Od naszej pracy, zaangażowania.

Które z Was rządzi w związku?
Jesteśmy związkiem naprawdę partnerskim, pod każdym względem. Uzupełniamy się, jesteśmy ze sobą bardzo mocno związani, ale jednocześnie szanujemy przestrzeń drugiego. Nie kontrolujemy się nawzajem. Tak ja postrzegam nasz związek. Mam nadzieję, że Michał również, ale żeby mieć pewność, musiałbyś spytać jego.

Kłócicie się? 
Oczywiście! Mamy oboje duże temperamenty, choć może sprawiamy wrażenie osób spokojnych, wyważonych. Naturalne wyrażanie emocji jest oczyszczające i szczere. Czasem przypominamy włoski schemat – pół tygodnia potrafi być cudownie, a pół niemal w kryzysie (śmiech). 

Miewacie też ciche dni?
Nie do końca, bo małych dzieci nie powinno się narażać na takie przeżycia.  Ale  zdarza się, że ograniczamy komunikowanie się do niezbędnego minimum. Ja w ogóle mam taką naturę, że jak ktoś mnie zrani, to potrzebuję czasu, by to przetrawić, poradzić sobie z uczuciami, jakie ta sytuacja we mnie wywołała.  To nie obrażanie się, ale rodzaj wycofania. Najważniejsze jest, że taki stan nie trwa długo. Zdecydowanie więcej nas łączy, niż dzieli. Jesteśmy sobie bardzo bliscy. 

Co sprawia Wam najwięcej przyjemności?
Uwielbiamy spędzać czas z dziećmi - jak one to nazywają "rodzinka w komplecie". To najszczęśliwsze chwile. Nasze dzieci są wspaniałymi kompanami. Bycie mamą i tatą jest cudowne, ale ważne są też chwile tylko we dwoje. Chyba jesteśmy dość romantyczni…Nie ulegamy rutynie (śmiech)... Rozumiemy się, lubimy razem podróżować, bawić się, tańczyć, przegadać całą noc. Mamy też to szczęście, że nasze zawody są naszą pasją. Kiedy jesteśmy na planie, a ja również w teatrze, czujemy dreszczyk podekscytowania. Razem pracujemy rzadko, ostatnio przy nowym filmie Małgośki Szumowskiej, i bywa, że na długo się rozłączamy. Tęsknimy, ale dajemy sobie oddech. 

W ogóle nie jesteście o siebie zazdrośni? 
Oczywiście, że w jakimś stopniu jesteśmy zazdrośni. Wydaje mi się, że miłość bez pewnego stopnia zazdrości nie istnieje. Ważne jest jednak, by nie było to uczucie koncentrujące się na kontrolowaniu partnera, pozbawiające zaufania do niego. Nie można zazdrości podgrzewać, bo ona spala przede wszystkim osobę zazdrosną. Staje się jej upiorem, zaniża poczucie wartości. Moim zdaniem, szkoda czasu na życie w paranoi, w absurdzie własnych domysłów. Dajemy sobie dużo przestrzeni, jednocześnie starając się być naturalnie uważnym na partnera, okazywać mu atencję. 

Dzieci zmieniają życie pary. Czasem scalają związek, czasem wręcz przeciwnie. Jak jest u Was?
Dzieci pojawiły się w naszym życiu w odpowiednim momencie, gdy oboje byliśmy na nie gotowi. Byłam dojrzałą kobietą, miałam czas się wyszumieć, zrealizować zawodowo, a zarazem nabrać życiowego doświadczenia. Dzieci ogromnie scaliły nasz związek. Myślę, że stało się tak dlatego, że są owocem naszej miłości i zostały powołane na ten świat świadomie, były od początku niezwykle chciane i oczekiwane. Nieprawdopodobnie wzruszające jest odkrywanie w nich podobieństw do siebie i do partnera. 
Skłamałabym mówiąc, że niczego nie musieliśmy poświęcić. Tak naprawdę, gdy pojawiają się dzieci, życie zmienia się diametralnie. Moim zdaniem,  zdecydowanie na lepsze, ale np. bardzo trudno jest wygospodarować czas, który poświęcisz wyłącznie partnerowi. My dopiero ostatniej jesieni wyjechaliśmy we dwoje do Barcelony – po raz pierwszy sami, bez dzieci.

Byłaś w panice, że nie masz ich na oku?
Nie - były z moją mamą, którą uwielbiają. Oczywiście, tęskniłam, nie miałam jednak takiego poczucia, że zostawiając je robię im krzywdę. Ale musiałam dojrzeć do takiego myślenia. Przez długi czas byłam nadopiekuńcza. Teraz staram się dawać im i sobie więcej przestrzeni. Wiem, że nie mogę zagłaskiwać ich swoją miłością, że muszę im pozwolić przekonać się, że świat jest piękny nawet wówczas, gdy mamy i taty przez chwilę nie ma w pobliżu. Ten czas, spędzony tylko we dwoje, był nam bardzo potrzebny. Był wspaniały. Myślę, że to, o czym mówię, jest dobrze znane większości rodziców. 

Twój dom różni się od tego, który stworzyli Twoi rodzice? 
Wiele pięknych wartości chciałabym kontynuować. Dali mi prawo do samodzielności w myśleniu, nie narzucali kierunku, jaki wybrałam. Ich buddyzm rozwinął we mnie potrzebę duchowości, poszukiwania. To oni uwrażliwili mnie na los zwierząt, na rezygnację z mięsa, by nie przyczyniać się do zabijania. Ale jestem mniej "wyluzowana" w wychowywaniu dzieci - jest więcej zasad, których muszą przestrzegać. Ja, jako nastolatka, mogłam na przykład uczestniczyć w życiu towarzyskim rodziców, co było ciekawe, ale sprawiło, że lekceważyłam rówieśników. Nie byłam zwykłą nastolatką - kolegowałam się ze znajomymi rodziców.

To oni Ci imponowali?
Pewnie!  Zwłaszcza środowisko związane z teatrem krakowskim, bo już jako dziecko wymyśliłam sobie, że będę aktorką. I to z jednej strony było fantastyczne, bo jako małolata biegałam na przestawienia Lupy czy Kantora, ale z drugiej – pozbawiło mnie uroków dorastania, fascynacji sprawami ważnymi dla młodych. Nie poszłam na studniówkę, bo uważałam, że to strata czasu. Byłam strasznie egzaltowana. Kiedy moje koleżanki były na etapie "burzy w zlewozmywaku", ja czytałam Beaudelaire’a, wolałam siedzieć w teatrze na „Braciach Karamazow” Lupy niż bawić się z kolegami. Ominął mnie typowy świat nastolatków.

Nie chcesz pozbawiać swoich dzieci dzieciństwa?
Ależ ja miałam wspaniałe dzieciństwo! Nikt tak się nie bawił z dziećmi, jak moi rodzice. Nasz pokój był jak zaczarowana kraina. Całe wakacje spędzaliśmy razem. Jacht, który zaprojektował mój dziadek, stawał się okrętem, a każda mazurska przystań - wyspą skarbów, nieznanym lądem. To, o czym wspominałam wcześniej, to krótki okres, kiedy byłam nastolatką.  Moje dzieci chodzą jeszcze do przedszkola, wiec najtrudniejsze problemy wychowawcze zapewne jeszcze przede mną. Dziś ważne jest dla mnie, by dać im maksimum miłości i akceptacji, zapewnić poczucie bezpieczeństwa. Stawianie granic jest jednym z jego elementów. 

Masz wszystko. Jesteś docenianą aktorką, dużo grasz i jesteś pozytywnie odbierana przez widzów. A oprócz tego odnalazłaś szczęście w życiu prywatnym. Ludzie mówią o Tobie „szczęściara”. Jesteś nią?
Jestem. Bardzo doceniam to, co mam - cudowną rodzinę, fantastycznego partnera, pracę, która jest moją pasją. Spotykam wybitnych reżyserów, jestem częścią zespołu Nowego Teatru Krzysztofa Warlikowskiego. Wiem, że mam szczęście. Czuję, że się spełniam, a to sprawia, że mam większą gotowość na przemijanie.

Naprawdę już myślisz o przemijaniu?
Naturalnie, jak każdy myślący człowiek. Ja, zresztą, z jednej strony mam w sobie dużo radości, spokoju, energii ukierunkowanej na tu i teraz - o czym mówiłam na początku; z drugiej - od zawsze towarzyszy mi swego rodzaju melancholia. I choć to zakrawa na sentymentalizm, nie są mi obce stany roztkliwiania się nad kruchością wszystkiego (śmiech). Ale myślę, że dla aktorki takie rozdwojenie - żeby nie rzec: dwubiegunowość - jest cenna. Im więcej w nas różnorodnych pokładów, tym nasze postaci stają się ciekawsze, wielowymiarowe.

Skończyłaś 40 lat - to taki moment podsumowań. Żałujesz czegoś w życiu?
Jest sporo takich rzeczy. Popełniłam na pewno masę błędów, zraniłam kogoś po drodze…  Żałuję, że poza angielskim nie znam żadnego obcego języka, że nie gram na żadnym instrumencie, że – choć byłam nim zafascynowana – nie zdecydowałam się pójść na kurs tańca nowoczesnego. I wielu innych rzeczy żałuję, ale nie rozpamiętuję tego. Wiem też, że mogę jeszcze niejednego dokonać. Kiedyś planowałam pójść na reżyserię. Teraz mam 40 lat i dwoje dzieci – trudno mi wyobrazić sobie siebie jako studentkę, ale kto wie? (śmiech). Naprawdę, wszystko jest możliwe. Jestem otwarta na zmiany, ale jakkolwiek banalnie to zabrzmi - czuję wdzięczność za te 40 lat. Nie zamieniłabym ich na inne…