Maja Ostaszewska, fot. Agata Pospieszyńska/AFPHOTO

ELLE To dlatego zagrałaś w serialu ,,Przepis na życie”? Wydawało mi się, że interesuje Cię tylko sztuka z misją.

M.O. Od dawna miałam chęć na komediową rolę. A „Przepis na życie” był przez Agnieszkę Pilaszewską 
inteligentnie i dowcipnie napisany. Postać Beatki wydała mi się ciekawa, zupełnie inna od tego, co zrobiłam do tej pory. Różnorodność ról pozwala rozwijać warsztat, sprawia, że nie zamykamy się w tym, co znane i bezpieczne. Nie nudzimy siebie ani widzów… Mam nadzieję (śmiech). Aktorstwo to fascynujący zawód, czasami o niezwykłej sile przekazu. A jednak to tylko zawód. Niektórym aktorom wydaje się, że są lepsi od innych ludzi, bo realizują jakąś misję. Moim zdaniem misyjny, przełamujący tabu może być film czy spektakl, ale nie aktor! To, że ktoś gra na przykład Dalajlamę, nie oznacza, że ma jego mądrość i empatię. W tym kontekście ukłon w stronę komercji jest czasem dobry, bo sprowadza nas na ziemię.

ELLE Po sukcesie w serialu trafiłaś już do nowej szuflady, aktorki komediowej?

M.O. Na szczęście nie, ale mogło się tak zdarzyć, bo dostałam kilka takich propozycji. Zabawne, bo przez lata, poza epizodem u Juliusza Machulskiego, nie miałam żadnej. Wpadłabym w szufladę, gdybym teraz rzuciła się na wszystkie. Ale wybrałam najciekawszą. Zdjęcia przede mną. Nie mogę narzekać, bo szykuję się też do dwóch fabuł niekomediowych. Schematyczność w myśleniu o aktorach zdarza się również w repertuarze bardziej dramatycznym. Przytrafiło mi się to po ważnej dla mnie roli w „Katyniu” Wajdy. Przez jakiś czas dostawałam wyłącznie propozycje ról w filmach wojennych. Zagrałam w „Dzieciach Ireny Sendlerowej” i w pierwszym sezonie „Czasu honoru”, ale potem taktownie odmawiałam, nawet jeśli projekt był interesujący. Czułam, że nie chcę być niewolnikiem cudzej wizji swojej osoby, że potrzebuję zmiany.

ELLE To dlatego ciągle się buntujesz?

M.O. Robię to, aby żyć w zgodzie z sobą. Nie dla samego buntu. Po prostu wyrażam poglądy, odrzucam nakazy, presję społeczną tak silną w Polsce, a to sprawia, że przypina mi się łatkę buntowniczki. Nigdy nie miałam oporów przed mówieniem, że coś mi się podoba lub nie. Gdy byłam nastolatką i studentką, byłam nawet dość bezczelna i arogancka. Teraz wiem, że ostentacja i krzyk niekoniecznie są najlepsze, że skuteczniej jest walczyć na argumenty. Na studiach z niektórymi wykładowcami miałam cudowny kontakt, ale część mnie nie cierpiała za tę niezależność.

ELLE Buntownicy nie mają łatwego życia.

M.O. Nie ma to dla mnie znaczenia. Zawsze będę protestować przeciw kołtuństwu i nietolerancji, która jest w Polsce gigantyczna. Nie znoszę braku szacunku dla ludzi o innym pochodzeniu, wyznaniu, poglądach, orientacji seksualnej, kolorze skóry. Dlaczego nie pozwalamy sobie wzajemnie żyć tak, jak chcemy? Każdy z nas ma prawo do samodzielnych wyborów. Kilka lat temu poszłam na Manifę przeciw zaostrzeniu ustawy antyaborcyjnej. Byłam w zaawansowanej ciąży. Brukowce nie zostawiły na mnie suchej nitki: sugerowały, że skoro protestuję w tej sprawie, to znaczy, że nie chcę dziecka, które w sobie noszę. Kompletna bzdura! Niby jesteśmy coraz bardziej otwartym państwem, a jednak na każdym kroku czujemy presję. Patriarchat, szowinizm, stereotypy mieszczańskie. Narzuca się nam, co jest kobiece, a co męskie. Mężczyźni nie mają prawa do słabości ani tego, by zamiast pracować, zajmować się domem, dziećmi. A kobieta ma być matką Polką, której wartość określa tylko to, czy wyszła za mąż i urodziła dzieci.