W „Lolo” znowu opowiada Pani z ironią o seksie, miłości, związkach.
JULIE DELPY Myśli pan, że to przypadek, że właśnie my daliśmy światu markiza de Sade’a? W Ameryce, kiedy nakryje
się polityka na romansie, oznacza to koniec jego kariery. We Francji – początek, o ile oczywiście nie zgwałci kogoś w Stanach. W naszej kulturze mówi się o seksie otwarcie, niezależnie od warstwy społecznej, do której się przynależy, a nawet wieku. Moje filmy oglądają dzieci i nikt nigdy nie widział w tym niczego złego. 

Francja była jedynym krajem, gdzie „50 twarzy Greya” dostało kategorię „od 12 lat”. 

Moim zdaniem ten film powinien być w ogóle zakazany – ani on zabawny, ani podniecający, a nie ma niczego gorszego niż złe historie erotyczne. Ale też proszę nie wyciągać błędnych wniosków, że Francuzi uprawiają tak znowu dużo seksu. Większość moich amerykańskich przyjaciółek miało w życiu kilka razy więcej facetów i kochanków niż ja. Tylko my się seksu nie wstydzimy i o nim opowiadamy. Niesiemy w sobie wolność słowa i ducha. 

Ta atmosfera wolności nie zmienia się w czasach goryczy, strachu przed terroryzmem i kryzysu gospodarczego? 

Nie sądzę, żeby kryzys mógł wpłynąć na dziedzictwo wieków kultury. W Grecji odkryłam, że nawet zrujnowani, przechodzący przez piekło ludzie wychodzą na kolację do restauracji. To ich obyczaj: wieczorami zbierają się przy stole i rozmawiają. Owszem, zatrważająco rośnie u nas w siłę prawa strona. Ale na seksualność to się nie przekłada. Nie można być bardziej rozerotyzowanym niż Le Penowie. Paryska socjeta pamięta, jak Jean- -Marie Le Pen w latach 70. brał udział w legendarnych orgiach, a jego córka Marine przeleciała więcej facetów niż jakakolwiek żywa istota, którą poznałam. W młodości była niemożliwą do zatrzymania imprezowiczką, dopiero potem musiała się ogarnąć ze względu na poglądy, które głosi. Gdyby nie polityka, jej tryb życia wyglądałby zgoła inaczej. 

Tak jak Pani bohaterki? Portretuje Pani silną, niezależną kobietę z wysoką pozycją zawodową. Tylko nieco rozchwianą emocjonalnie. 

Brakowało mi uczciwego portretu tej generacji. Wielkomiejskich czterdziestolatek z klasy średniej. Jestem nimi otoczona. Dialogi z „Lolo” słyszałam wcześniej na imprezach, w kawiarniach, u siebie w domu. Bohaterkami mojego filmu są kobiety, które już trochę przeżyły. Nauczyły się mieć w dupie, co o nich mówią inni, są świadome siebie i swojej wartości. Ostro patrzą na rzeczywistość, przeklinają i zachowują poczucie humoru. Po francusku zresztą bluzgi brzmią inaczej. Są bardziej różnorodne, a mniej wulgarne. Moja ulubiona „Historia oka” Georges’a Bataille’a w języku oryginału jest pięknym, finezyjnym erotykiem. Po angielsku zmienia się w ordynarną pornografię. Francuskie komedie też trudno się tłumaczy. Jednak niezależnie od przekleństw w końcu obie moje bohaterki zrzucają maskę cynizmu i otwierają się na miłość. 

Do innego pokolenia należy syn bohaterki.

Violette wcześnie urodziła syna. W wieku 40 lat, po rozstaniu z ojcem dziecka, układa sobie życie na nowo. Ale ma w mieszkaniu praktycznie dorosłego faceta. To coraz częstszy model. Francuskie dzieci ostatnio nie wychodzą z domów do trzydziestki. Rozumiem, że dzisiaj trudniej znaleźć pracę niż w moich czasach. Ale może właśnie o to chodzi, żeby zderzyć się z rzeczywistością i wzmocnić? Inaczej dzieciom robi się za wygodnie, a matki później nie chcą ich puścić. 

A Pani łatwo wypuści z domu swojego syna? 

Skąd. To będzie najtrudniejsze zadanie w moim życiu. Najchętniej już teraz bym go przytuliła i zastygła w objęciu do jego sześćdziesiątki. Wtedy pewnie umrę. Ale u licha, tak nie wolno. Jeszcze w szpitalu, gdy nad nim bez ustanku wisiałam, lekarz zwrócił mi uwagę: „Niech go pani zostawi w spokoju. Musi być sobą i rozwinąć skrzydła”. Obruszyłam się: „On ma dwa dni”. „Wiem. Ale lepiej, żeby już teraz zacząć oswajać się z tą myślą” – odpowiedział doktor. Pani porzuciła dom rodzinny bardzo wcześnie. Pracowałam od 14. roku życia, od 15. sama się utrzymywałam, a jako szesnastolatka wyruszyłam w świat. Trzy lata później wyjechałam do Ameryki. Jasne, że było to ekstremalnie stresujące dla rodziców. Najbardziej przezywała to matka, która panicznie sie o mnie bała, ojciec ogólnie mniej okazuje emocje. Ale postanowili uszanowac moje prawo do wolnosci. Piekny prezent. 

Dziewietnastolatka sama w Nowym Jorku? To musi byc trudne. Nie załowała Pani swojej decyzji? 

Nigdy. To tak tylko brzmi: „Wyjechałam do Stanów”. Ale co to znaczy? Stale wracałam do Europy i we Francji, i w Stanach czułam sie u siebie. Nawet jeśli były trudniejsze momenty, swoboda mi je wynagradzała. Nigdy też finansowo nie zależałam od facetów ani nie oczekiwałam, żeby za cokolwiek płacili. Różnie na to reagowali, niektórym przez to trudno było znaleźć w moim zyciu miejsce. Dla mężczyzny taka kobieta jest problemem, budowa związku wymaga wtedy od nich dużej dojrzałości. Ale ja sie nie naginałam. Niech się przyzwyczajają, że kobiety robią swoje i się spełniają. 

Grała Pani u największych. Jean-Luc Godard, Krzysztof Kieślowski, Agnieszka Holland, Richard Linklater. Co Pani od nich wzięła? 

Niczego nie kopiowałam z ich stylu. Ale dużo sie nauczyłam. Zwłaszcza Krzysztof Kieślowski wspierał mój pomysł zostania reżyserką. Radził właśnie, żeby zawsze robić rzeczy bliskie sobie, niczego nie imitować. Bardzo wiele mi dała praca z Richardem przy „Przed wschodem…”, „Przed zachodem słonca” i „Przed północa”. Pisaliśmy scenariusz razem. Pomogło mi to uwierzyć w siebie. 

Kobieta, która jako dziewiętnastolatka wyjeżdża do Stanów i robi karierę, miała problem z wiarą w siebie? 

Nie czułam się na siłach, żeby wyjść do ludzi ze swoimi tekstami. Dorastałam w bardzo otwartej, artystycznej rodzinie, w której panowało równouprawnienie. Ale klimat czasów był inny. Brakowało reżyserek i scenarzystek. Mężczyzn uznawano za mistrzów, a dzieła kobiet za „twórczość kobiecą”. Najgorzej miały artystki, które wdały się w małżeństwa z artystami. Zwykle rezygnowały z kariery, aby geniusz ich mężów mógł się rozwijać, i kończyły, rozrabiając farbę. Nieświadomie ten społeczny nastrój zostawił we mnie ślad. Dopiero sukces trylogii Linklatera dał mi kopa. Pokazał, że moje dialogi podobają się ludziom, że robię je z biglem. 

Ale nie zrezygnowała Pani z aktorstwa dla rezyserii. Gra Pani w swoich filmach. 

Tak wyszło. Przy budżecie mojego debiutu nie miałam wyjścia, musiałam obsadzić siebie i swoich bliskich. Przy „Krwawej hrabinie” nikt inny nie chciał ze mną pracować. Ludzi zraża to, że ktoś jest jednocześnie reżyserem i aktorem, boją się jego ego. Zwykle to, że gram główne role, jest warunkiem dofinansowania i wymogiem producentów. A po drodze zwyczajnie się do tego przyzwyczaiłam. 

Może też stała się Pani bardziej świadomą aktorką? 

Mniej się boję, nie mam tylu ograniczeń, co kiedyś. Bo naprawdę gra się instynktem. Pamiętam, jak zapytałam Kieślowskiego o psychologię mojej bohaterki. Spytał: „A co ci jej zachowanie przypomina?”. Palnęłam: „Mojego szalonego kota z dzieciństwa, który atakował wszystkich”. Więc powiedział: „Dobrze, to o nim myśl. Akcja!”. Miał rację, moja bohaterka była jak dziki kot. W aktorstwie nie można za dużo myśleć. To tylko blokuje. 

Ostatnio skoncentrowała się Pani na komediach. Nie tęskni Pani trochę za tymi rolami dzikich kotów? 

Lubię komedie. One bywają trudniejsze niż dramaty. Ich twórcy są odbierani jako klauni, nikt nie traktuje ich poważnie. Poza jednym momentem: kiedy zaczynają zarabiać pieniądze. Dany’ego Boona (popularny aktor francuski, gra w „Lolo” – przyp. red.) zaczęto szanować, gdy jego filmy przyniosły krociowe zyski. Mnie się to udało na mniejszą skalę. Łatwiej mi zebrać budżet filmu we Francji, ale czasem i ze Stanów coś wyszarpnę. Dlatego tak kursuję przez ocean, piszę, reżyseruję, gram. Nie chodzę na kompromisy, wiec nie jest źle. Widzi pan? Znowu ta moja niezależność. 

Niezależność niezależnością, ale pamiętam, jak Pani przerwała kiedyś wywiad w Berlinie, żeby zadzwonić do partnera i powiedzieć: „Zmień pieluchę”. 

Bo ja kocham bycie matką. Wkręciłam się w tę rolę od razu, ale też nie pozwoliłam, by mnie pożarła. Może właśnie dlatego potrafię czerpa z niej przyjemność? Mam jeszcze pracę, podróże, relacje z ludźmi. Nie pozwoliłam, by macierzyństwo zjadło moją kobiecość. No i seksualność. Wspominałam już o tym, ze seks jest ważny? 

„Lolo”, rez. Julie Delpy, w kinach

rozmawia Krzysztof Kwiatkowski