Obraz sąsiaduje z ciekawą ścianą...

Tak, to moja ściana przyjaźni. W młodości dużo grałem w tenisa, prawie nie schodziłem z kortów Legii. Gdy pojawiały się kontuzje, przyjeżdżałem do doktora Andrzeja Pietrzyka, chirurga ortopedy, który przyjmował w Teatrze Wielkim i opiekował się zdrowiem naszych tancerzy. Kiedy wróciłem do teatru i podjąłem tu pracę po raz drugi, zadzwonił do mnie doktor Pietrzyk i zapowiedział się z wizytą. Dla mojego pokolenia był on niezwykłym znakiem przedwojennej Warszawy, arbitrem elegancji, niezwykłym człowiekiem. Zawsze pod muszką, w nienagannie skrojonym garniturze, eleganckiej koszuli, pełen dobrych manier. Byłem ogromnie ciekaw, z czym do mnie przyjdzie. Usiadł w fotelu, wyjął bloczek recept i mówi tak: „Panie dyrektorze, wychodzę z kondycji lekarza i chciałbym wypisać ostatnią w swoim życiu receptę. Właśnie panu!”. Sięgnął po eleganckie pióro i zaczął pisać: „Lek do codziennego stosowania dla Pana Dyrektora. Prowadzenie Teatru Wielkiego przez długie, długie lata, tak aby zawsze był wielki, a dobra historia tej sceny wiązała się z Pana osobą”. Piękne, ogromnie dla mnie ważne słowa. Pomyślałem, że nie mogę pozwolić, by zagubiły się gdzieś pośród miliona dokumentów, które mnie zewsząd otaczają. Zdecydowałem, że zrobię tu ścianę przyjaźni, która pozwoli mi wyeksponować autografy pisma wspaniałych ludzi, których spotkałem na swojej drodze. To wła- śnie przyjaźnie z nimi uważam za najwyższą miarę swojego osobistego sukcesu.

Kto tu jeszcze zostawił ślad?

Największa tancerka wszechczasów Maja Plisiecka, tu kilka nut napisanych dla mnie przez jej męża, kompozytora Rodiona Szczedrina. Tu zaś wiszą nuty Krzysztofa Pendereckiego, a tu słowa od Boba Wilsona. Obok – od Franciszka Starowieyskiego, z którym się przyjaźniłem. Jerzy Grzegorzewski, Gustaw Holoubek, Andrzej Wajda, Henryk Górecki, obecna pani ambasador Stanów Zjednoczonych, która jest moją przyjaciółką od lat... Kiedy ta przyjaźń się zaczynała, ani ona nie podejrzewała, że zostanie ambasadorem w Polsce, ani tym bardziej ja. Ta ściana emituje dobrą energię – także od tych, których nie mogę tu już dziś zaprosić. Ale w pewien sposób nieustannie mi towarzyszą, udzielając – mam takie wrażenie – swojej siły.

CZYTAJ TEŻ: Borys Szyc w ELLE MAN o Sherlocku Holmesie i znaczeniu słowa [WYWIAD]

Kto zabrał Pana pierwszy raz do opery?

Była to wycieczka szkolna. Oglądaliśmy „Straszny dwór”, ale nie chciałbym o tym mówić. (śmiech) W każdym razie pierwsze wrażenia nie zapowiadały w żaden sposób tego, że kiedykolwiek zostanę dyrektorem tej instytucji... Ale, ciekawa rzecz: pod koniec lat 80. Aleksander Bardini któregoś dnia powiedział mi: „Jeszcze pan kiedyś będzie dyrektorem Opery Narodowej”... Serdecznie się wówczas zaśmiałem. Potem kilkakrotnie mi to stanowisko proponowano, a ja konsekwentnie odmawiałem. Musiało upłynąć wiele lat, abym poczuł, że to jest moje miejsce.

Był Pan ministrem kultury, teraz zarządza Pan największą sceną operową w kraju. Kto Pana ukształtował?

Dom rodzinny. Choć wtedy nie było to takie proste. Urodziłem się w czasach, które dziś nawet ciężko sobie wyobrazić. Dopiero z poziomu dorosłości zrozumiałem niezwykle heroiczną postawę moich rodziców. Powodziło nam się dość dobrze, ale gdyby to odnieść do dzisiejszych warunków, oznacza to coś zgoła innego. Rodzice zapewnili nam w tamtych trudnych czasach naukę muzyki, języków. Miałem budżet na książki i sprzęt sportowy. Wychowałem się w Radzyminie, 20 kilometrów stąd. Dziś to jest tylko 20 kilometrów. W tamtych latach to były odrębne światy. W szkole średniej miałem problem z określeniem siebie, ale nauka przychodziła mi z łatwością – czy to była fizyka, matematyka, język polski czy angielski. Najbardziej lubiłem historię, ale to pewnie wynikało z pasji mojego ojca, który bardzo dużo czytał.