W tamtych czasach było kilka wersji historii...

A my mieliśmy dwie odrębne ścieżki edukacji – jedną w szkole, drugą w domu. Nie różniły się oczywiście w sprawach matematyki czy chemii, ale historii – owszem. Pamiętam lekcję historii na temat powstania warszawskiego. Stoi przed nami młoda nauczycielka historii, która dopiero zaczyna karierę pedagogiczną, i próbuje sprzedawać oficjalną wersję zdarzeń. Proszę ją, by usiadła i dała mi opowiedzieć, co wiem. Ona siada i pozwala mi poprowadzić wykład o tym wszystkim, co znam od rodziców i dziadków. Dla mnie to był impuls, z którego byłem niezwykle zadowolony. Po latach zrozumiałem, że i ona cieszyła się z takiego obrotu spraw. Nie musiała kłamać. Konsekwencji nie było…

Jakie książki podsuwali Panu rodzice?

Nie ma po co wymieniać konkretnych tytułów. Nasiąkanie inteligencją, wiedzą, takim ogólnym obyciem to proces osmotyczny. Bibliotekę mieliśmy pokaźną, w domu stało pianino, lekcje pobierałem u pani Łucji Żulińskiej (potem okazało się, że była córką jednego z dowódców powstania styczniowego, zawsze ubrana w czarne koronki, absolwentka konserwatorium paryskiego i warszawskiego, sąsiadka z Radzymina). Chyba jednak najważniejsza była nauka języków obcych: angielskiego i francuskiego. Niemieckiego auczyłem się później, bo to z kolei w moim domu w ogóle nie wchodziło w grę!

Z powodu historii?

Oczywiście. Niemiecki był wtedy w naszym domu językiem zła. Nigdy nie sądziłem, że się go nauczę. A jednak kiedy zostałem dyrektorem Teatru Studio, robiłem wiele projektów z niemieckimi teatrami. Odkrywałem dla siebie Niemcy i Niemców. Byli niezwykle otwarci dla Polaków... zapewne z różnych powodów. Ówcześni dyrektorzy teatrów niemieckich byli na ogół starsi ode mnie i mówili tylko w swoim języku. I nagle zdarzyła się ciekawa okoliczność. Do Warszawy przy- jechał Willy Brandt. W pałacu w Jabłonnie odbyło się eleganckie przyjęcie, na którym konwersowałem z niezwykle ciekawym jegomościem. Po angielsku. I on nagle mnie pyta: „Mówi pan po niemiecku?”. Odpowiadam, że nie. Zapytał, czy bym chciał. Odparłem, że tak. A on na to: „Zapraszam na stypendium. Nazywam się Klaus von Bismarck, jestem dyrektorem Instytutu Goethego”. Pojechałem na mie- siąc do Bremy i po powrocie kontynuowałem naukę. Niemiecki bardzo mi się przydał. Otworzył mi zupełnie nową pespektywę widzenia świata i pozwolił lepiej zrozumieć ich ogromną różnorodność kulturową. W niemieckim jest bardzo niewiele wyjątków i to znakomicie objaśnia, dlaczego wszystkie mercedesy i audi są tak doskonałe. Chodzą jak w zegarku. A polski jest... zbudowany na wyjątkach. (śmiech)

Języki obce otworzyły Panu przestrzeń różnic?

Powiedziałbym, że to przede wszystkim różnice, ale dopełniające odmienności, które się pięknie sumują w... pewną bogatą, barwną jedność. My, przedstawiciele wielu kultur, społeczności, uzupełniamy się i tworzymy pełnię. Na relacje polsko-niemieckie trzeba przecież patrzeć szerzej niż tylko z perspektywy koszmaru wojny – to by tylko zawężało nam pojmowanie się nawzajem. Wojna była czymś straszliwym. Wiem, co mówię, bo moja rodzina i sąsiedzi doświadczyli grozy tych lat. Znajomość języków to znajomość kultur. A to oznacza otwarcie na inność i zrozumienie jej. Otwarcie zaś jest niezbędne, gdy pracuje się w kulturze. Polacy – jak wszystkie zresztą narody, szczególnie te w intensywnym procesie transformacji lub niedługo po nim – bardzo się zmieniają, coraz bardziej otwierają na świat. Widać to również wśród naszych widzów, coraz chętniej oglądających nowe, nieoczywiste tytuły, łaknących trudniejszych być może, współczesnych dzieł i nowatorskich inscenizacji. Moi go- ście z zagranicy są pod wrażeniem liczby młodych ludzi na widowni. To fantastyczne! Dlatego między innymi staramy się utrzymać cenę biletu na poziomie, który nie eliminuje młodzieży, osób starszych czy generalnie mniej zamożnych. Kultura musi być dostępna.