O Lanie del Rey, a właściwie Elizabeth Woolridge Grant, do powiedzenia mają tyle samo jej miłośnicy, co przeciwnicy. Jedni chwalą ją za fantastyczną osobowość artystyczną, inni podkreślają, że to tylko poza wymyślona na potrzeby zbicia majątku. Faktycznie, gdy Lizzy Grant jeszcze w pierwszej dekadzie XXI wieku próbowała się przebić na nowojorskiej scenie nocnych, dusznych klubów, jako zwyczajna, zupełnie niewymyślona jeszcze dziewczyna, nie miała szans. Zresztą podobnie, jak Stefani Germanotta, wkrótce przeobrażona w Lady Gagę, którą Elizabeth oczerniła i wyśmiała w upublicznionej w niejasnych okolicznościach piosence „So Legit”. Podobno kawałek miał nigdy nie ujrzeć światła dziennego – nie ma się czemu dziwić, młodziutka Grant wyrzuca koleżance po fachu, że choć dziś sprzedaje 20 milionów egzemplarzy albumów, to zapomniała, jak jeszcze niedawno wygwizdywano ją w klubach na Williamsburgu, poza tym „wygląda jak mężczyzna, a mówi jak dziecko”.

Z drugiej strony po debiucie Lizzy – już jako Lana del Rey, dziennikarze i fani nie do końca przekonani do wizerunku kobiety wyrwanej z przełomu lat 50. i 60. i pomyłkowo osadzonej w XXI wieku, zaczęli węszyć. Skoro sama artystka publicznie dopatrywała się fałszu w koleżankach po fachu, w końcu musiało spotkać to również ją (choć management zadbał, żeby niemal wszystkie ślady Lany sprzed przemiany zniknęły z sieci). Nie tylko dostało jej się za wizerunek lolitki, na dodatek gloryfikującej przemoc, skromnej dziewczyny, wciąż akceptującej nader patriarchalny model zachodniego społeczeństwa, ale przede wszystkim za zmyśloną przez wytwórnię postać (imię zainspirowała aktorka Lana Turner, a nazwisko popularny, szczególnie w Brazylii w latach 80., model samochodu Ford Del Rey), z ojcem milionerem wspierającym jej zawodowe plany. To rachunek za ukrywanie tajemnic w dobie mediów społecznościowych. Jeśli ktoś decyduje się na napisanie sobie przeszłości na nowo, powinien się z tym liczyć. Lana del Rey nie miała wyjścia, tylko się z tym zmierzyć.

Nadąsana dziewczynka

W 2011 roku ukazał się klip do piosenki „Video Games”, który natychmiast stał się viralem. Grube ziarno nawiązywało do fascynacji stylem vintage americana, podobnie jak fragmenty hollywoodzkich obrazków i portret śpiewającej Lany. Śpiewającej inaczej niż inne wokalistki pop – za wolno, z manierą, naburmuszeniem, sennością, ale i słodyczą, niewinnością, która zapowiadała jej winę, bardzo wielką winę. Zachwyciła. Na lśniącym, plastikowym firmamencie pojawiło się spore pęknięcie. Zaciekawieni dziennikarze zaczęli doszukiwać się w Lanie Del Rey połączenia Joan Didion z kreskówkową Jessiką Rabbit. Coś w tym jest – ikona tzw. nowego dziennikarstwa i zmyślona, mocno przerysowana postać – jak kredka obrysowująca bardzo wyraźnie kontur ust i oczu Lany.

W końcu w muzyce pop pojawił się ktoś, kto starł wieczny uśmiech i zaczął się rozpychać, by zrobić miejsce na smutek i melancholię. Narzędzia, jakie wybrała to klisza, kicz, duch Sylvii Plath cytowany przecież już zbyt często. I sprzeczność. Dysonans będący esencją jej muzyki. Nie można nie poczuć, że w Lanie jest jakiś banał. Może to wina sentymentalizmu? A może banał to oręż obronny każdej dziewczyny? Ta dziewczyna o smutnym głosie od początku potrzebowała atencji. I ją dostała. Kolejny singiel promujący jej drugi album „Born to Die” (ale pierwszy, dzięki któremu usłyszał o niej świat) – „Blue Jeans”, Lana opatrzyła okładką, na której dusi ją męska ręka. Po raz pierwszy pojawiły się głosy, że Del Rey chce pokazać przemoc z romantycznej strony. Lekko oburzony rynek, choć podzielony, nadal węszył, co przyniesie to nowe zjawisko. A piosenkarka szła utartą przez siebie ścieżką, kilka miesięcy później publikując art film „Tropico”, w którym gloryfikuje tym razem latynosko-gangsterką subkulturę, występując jako wygnana z raju striptizerka. Na końcu znów dochodzi do wniebowstąpienia.

Niewyparzony język Del Rey nie pomagał. W piosence „Fucked My Way Up to the Top” wy-raźnie zasugerowała, że romansowała z szefem wytwórni. Kilka lat później, w wywiadzie udzielonym pisarzowi Alexowi Frankowi, powiedziała: „Kobiety mnie nienawidzą. Wiem dlaczego. Bo albo nie potrafią zrozumieć rzeczy, o których mówię, albo mają świadomość tego, że postawione w podobnych sytuacjach, nigdy nie dałyby sobie z nimi rady, jak ja”. W tym samym czasie do sieci trafiały nagrania z koncertów, na których Lana prezentowała nie do końca czysty wokal. Mimo to, każdy kolejny album artystki utrzymywał się na bardzo wysokim poziomie, choć żaden z nich nie był zapowiedzią jakiejś szczególnej artystycznej rewolucji.

Lana Del Rey. Artystka na przekór

Muzyka obfituje w wymyślone postaci. Na tym polega ten biznes – daje marzenie, stwarza możliwości, zmienia ludzi w gwiazdy. Jednak w przypadku Lany, właśnie ta wymyślona, artystyczna persona sprawia jej najwięcej problemów. Owszem, zanim przyjęła pseudonim sceniczny, próbowała kilku innych osobowości. Żadna nie „zażarła” tak jak obecna. Zupełnie jak w przypadku Billie Eilish, Lady Gagi czy legendy – Davida Bowie’ego. On też, jeszcze jako David Jones, próbował sił w kilku zespołach. Nie udało się aż do 1969 roku i momentu nawiązania długiego romansu z kosmosem, najpierw albumem „Space Oddity”, a potem wcieleniem w Ziggy’ego Stardusta. W jego teatrze chcieliśmy uczestniczyć wszyscy. Jako aktor (też ten dosłowny) był w swoich rolach niebywale prawdziwy. Wiele nauczył się od ojca, działającego prężnie w branży rozrywkowej. Pan Jones tłumaczył synowi, co zrobić, żeby porwać tłumy… Podobnie było w przypadku Lany – dziewczyna nauczyła się, jak sprzedać swój świat szerokiej, światowej publiczności właśnie od rodziców związanych z przemysłem reklamowym. Nie można się jednak zgodzić z zarzutami uderzającymi ją z różnych stron: że sztuczna, że zakłamana, że antyfeministyczna, że bezmyślna, że zła, że nieautentyczna. Po wydaniu swojej debiutanckiej płyty, która okazała się komercyjną klapą, zdecydowała się odsunąć na jakiś czas od muzyki, pomagać bezdomnym i uzależnionym biorąc udział w różnych projektach. Słyszała trudne, złamane historie, żale. Wszystkie zapisała na kartkach. Tuż obok swoich przemyśleń. Nie zawsze przyjemnych.

Postanowiła dać swoim słuchaczom prawo do smutku, do beznadziei, odwrotnie niż inne gwiazdy, które w tym czasie śpiewały o tym, jak silną kobietą dziś być trzeba. I że w ogóle to kobiety rządzą światem (podczas gdy wciąż nie rządzą). U Lany nie rządzą ani światem, ani najczęściej nawet swoim życiem. Wszystkie opowieści stojące za jej piosnkami, pełne patosu, glamouru, tragedii, ale i przyjemności, są możliwe. Więcej – bardzo realne.

Oskarżana o antyfeminizm (sama mówiła w wywiadach, że za feministkami nie przepada), odpowiedziała kilka razy tam, gdzie najczęściej zabiera głos w sprawach jej dotyczących – na Twitterze: „W feministycznym świecie musi być miejsce dla kobiet, które myślą i robią tak, jak ja”. Jasne, prawda? Ale możliwą szkodliwość jej twórczości przeciwnicy odnajdują w tekstach słuchanych przez dojrzewające dziewczynki. Lana Del Rey śpiewa o niezdrowych relacjach, o niepotrzebnych powrotach, zakopywaniu się w niebezpiecznych związkach, wpadaniu w ramiona kontrolujących i agresywnych typów. Kłopotliwe były wersy (zapożyczone z piosenki zespołu The Crystals) „He hit me, and it felt like a kiss” z płyty „Ultraviolence”. „Bił mnie, a każde uderzenie było niczym pocałunek”. Dziś nie śpiewa już tej linijki. „Nie lubię jej, nie chcę jej śpiewać”, mówi. Ale o zniewoleniu, braku siły, rezygnacji śpiewa nadal. To dobrze, bo daje kobietom wolność wyboru. Dajmy sobie na ten smutek przyzwolenie. Nie zawsze trzeba pokazywać tylko siłę, gdy silnym się nie jest. Bo kto powiedział, że muzyka tworzona przez kobiety dla kobiet musi przybierać formę terapii? To zgubne. I choć Lana twierdzi, że feminizm ją nie interesuje, to przecież ona poruszyła debatę na temat społecznego nakazu dzielenia kobiet na święte i dziwki.

Lana Del Rey - ofiara czy artystka na miarę naszych czasów?

Lana zabiera głos coraz śmielej i głośniej. Również na tematy polityczne. Jeden z jej oburzonych komentarzy, skierowany do Kanye Westa popierającego prezydenta Trumpa, spotkał się z agresyw-ną odpowiedzią Azealii Banks. Na słowa Del Rey, że poparcie Trumpa to szkoda dla kultury, Banks zarzuciła jej rasizm „uprzywilejowanej panienki, białej kobiety próbującej narzucić swój dyskurs czarnemu mężczyźnie”. Na tym się nie skończyło, internetowy spór stał się groźny, gdy Banks zaczęła grozić Lanie podpaleniem domu, w którym ta będzie spała, zachęcając fanów do udostępniania hasztagów #Azealiavoodoo.

Całkiem niedawno, przed premierą swoich wierszy, wybuchła. Głośno stanęła w obronie swojej sztuki, bycia sobą, swoich tekstów – być może nie do końca poprawnych. Na kolejny zarzut gloryfikacji przemocy, odpowiedziała pytaniem: dlaczego nikomu z krytyków nie przeszkadzają ociekające seksem Ariana Grande, Cardi B czy Nicki Minaj?

Krytyki artystka nie doświadcza za to ze strony świata mody. Ukochana przez Alessandro Michelego, dyrektora kreatywnego Gucci, zasiada w pierwszych rzędach pokazów mody (o ile zdecyduje się w nich uczestniczyć), z dumą prezentuje skrojone pod jej gust kreacje (choćby na gali MET), bierze udział w kampaniach reklamowych zapachów. Pasuje do wizerunku włoskiego domu mody – ma tajemnicę, w której jest niezwykle pociągająca. Stała się nową bohaterką, ikoną wykluczonych, ale pewnych siebie dziewczyn, nostalgicznych, ale mocno zakorzenionych w okrutnej rzeczywistości XXI wieku.

Lana Del Rey i Alessandro Michele / Getty Images

Album Lany Del Rey – „Norman F***ing Rockwell!” został bardzo dobrze przyjęty przez krytykę. Kilka miesięcy później, w styczniu 2020 roku, Lana Del Rey planowała wydać tomik poezji „Violet Bent Backwards Over the Grass”. Premierę jednak przełożono, rodzina Lany została okradziona. Przy drugiej próbie, świat zatrzymała pandemia. W końcu się udało, pod koniec września poetycki debiut ujrzał światło dzienne, a 2 października na rynku pojawiła się płyta, na której Lana Del Rey czyta swoje wiersze w rytm muzyki – miękkiej, niemal ambientowej, trochę niepokojącej – powstałej we współpracy z Jackiem Antonoffem. Jaka jest Lana w swoich wierszach? Kompletna. Ta poezja bardzo ją określa, należy do niej – choćby w „L.A. Who Am I To Love You”, w którym opuszczający miasto dla miliardera z San Francisco podmiot liryczny personifikuje miasto blichtru i rozpaczy.

O wierszach Del Rey mówi, że przychodzą do niej w całości. „»Violent Bent Backwards Over the Grass« jest tytułowym utworem i pierwszym wierszem z tej kolekcji, który napisałam. Część z nich powstała za jednym podejściem, przy niektórych pracowałam natomiast długo, pieczołowicie konstruując każde słowo, by stworzyć idealny tekst. Wiersze są eklektyczne oraz szczere, nie próbują udawać niczego innego niż to, czym są. Z tego powodu jestem z nich bardzo dumna. Mają w sobie autentycznego ducha”, mówi.

Lana jest tu delikatna i drapieżna, znudzona i pobudzona, nieznośna, ale nie dająca się od siebie odkleić. Jeśli wieczory, te lepsze lub te gorsze, miałyby mieć swoją ścieżkę dźwiękową, oto powstała.

Połowa zysków ze sprzedaży została przekazana na rzecz organizacji wspierających rdzennych Amerykanów. Oto nowa-stara Lana. Taka, którą sama chce być.