Obój stał się wyborem Mateusza Żurawskiego, solisty Orkiestry Symfonicznej Filharmonii w Szczecinie, który z wyróżnieniem ukończył studia na warszawskim Uniwersytecie Muzycznym. Mateusz wciąż doskonali swoje umiejętności, brał dotąd udział w warsztatach mistrzowskich m.in. u Ralpha van Daala, Ivana Podymova, Ingo Gorlitzkiego czy Davida Waltera. To wszystko oboiści klasy światowej.
Żurawski współpracuje m.in. z Sinfonią Varsovią, NOSPR czy Sinfoniettą Cracovią. Co w klasyce pociąga go najbardziej? „To, że uwrażliwia, poszerza horyzonty wyobraźni. Jak na dziedzinę sztuki, której nie można dotknąć, muzyka ma ogromną siłę. Potrafi wpływać na emocje człowieka, a nawet całych społeczeństw”, mówi Mateusz. A skąd miłość do muzyki? O tym opowiada w wywiadzie.

Mateusz Żurawski: Bycie muzykiem jest wyczerpujące, szczególnie, jeśli podchodzi się do tego na serio... 

Ale rekompensujące.
M.Ż. Gdy wychodzisz na scenę, jesteś przygotowany i świadomy drogi interpretatorskiej utworu. Wiesz, w jaki sposób chcesz zaprezentować siebie jako artystę, ale też samo dzieło – myśl kompozytora, którą przemawia twój instrument. Jeśli to wszystko się spaja, wyjście na scenę to wisienka na torcie, przecięcie wstęgi. 

Masz wtedy tremę?
Nie nazwałbym tego tremą, raczej uczuciem, które można porównać do stanu po wypiciu o jednej kawy za dużo. Patrząc na to przez pryzmat ekstrawertyka, takie występy kręcą, ale myślisz wtedy o tym, czy wszystko masz poukładane w głowie odpowiednio, czy z włosami wszystko OK, albo czy pod klapą oktawową nie ma wody – to akurat sprawdzam trzy razy. 

Co to znaczy?
Sprawdzasz czy każda klapka oboju działa, czy instrument jest sprawny, czy masz zapasowe stroiki w kieszeni. Stroik (element służący do wprowadzania w drganie słupa powietrza zawartego wewnątrz instrumentu, przyp.red.) ma to do siebie, że reaguje na zmiany temperatury, wilgotność powietrza i wtedy potrafi zacząć grać inaczej – lepiej, gorzej… Albo wcale. Wyjście na scenę i niemożność wydobycia z siebie dźwięku może wywołać stres. Na szczęście nigdy mi się to jeszcze nie zdarzyło. To zawód, do którego trzeba podchodzić odpowiedzialnie, z dużą pokorą. Zawsze trzeba pamiętać, że może zdarzyć się coś niezależnie od ciebie, choćbyś był najlepiej przygotowany.

Bycie muzykiem to nie zawód, ale powołanie?
Absolutnie tak. 

A gdy wracasz do domu to w jakiś sposób się od muzyki odcinasz, czy nadal w niej pozostajesz?
Nie da się odciąć, choćby się bardzo chciało. A zazwyczaj się nie chce, zwłaszcza po koncertach. Rozpamiętuję każdy takt. Sprawdzam czy jakieś fragmenty z występu ktoś opublikował już na Instagramie. Czy wszystko wyszło tak, jak ja to słyszałem – bo inaczej odbiera się muzykę mając instrument przy uchu, inaczej słyszy ją dyrygent, a jeszcze inaczej publiczność. 

Porozmawiajmy więc o tym, czym jest obój?
Dla mnie – drewnianym przedłużeniem głosu ludzkiego. Wiem, że każdy instrumentalista porównuje swój instrument i dźwięk do głosu, jednak sądzę, że obój w swojej barwie, projekcji dźwięku, emisji można śmiało zestawić ze śpiewakami operowymi. Obój jest dla mnie sposobem na życie, nie wyobrażam sobie żadnego innego. Choć jest to instrument kapryśny i trudny – obok waltorni najtrudniejszy. 

Co sprawia, że jest tak skomplikowany?
Stroik składa się z dwóch trzcinek nałożonych na siebie, skierowanych ku sobie, połączonych nitką, czasami związanych drucikiem i nasadzonych na rurkę. Oboiści najczęściej wykonują je samodzielnie. Poza tym mechanika tego instrumentu jest skomplikowana. Szkodzi mu wysoka wilgotność, amplitudy temperatury, bo drewno potrafi pęcznieć i wtedy klapki nie dokrywają. A warunki bywają różne – jeździmy w trasy po Azji, Stanach Zjednoczonych, Europie – wysokość nad poziomem morza się zmienia, warunki atmosferyczne. I wtedy dobiera się odpowiedni stroik, bo te, które będą świetne na północy, na południu nie zagrają w ogóle. 

W jaki sposób w takim razie obój pojawił się w twoim życiu?
Przez pierwsze cztery lata grałem na fortepianie, byłem uczniem Szkoły Muzycznej Pierwszego Stopnia w Częstochowie. Po czterech latach z profesor stwierdziliśmy, że nie tędy droga. Ona widziała we mnie jazzmana, zachęcała, bym zmienił fortepian na saksofon. Fascynowałem się jazzem, więc uznałem to za świetny pomysł. Nauczycielka wysłała mnie do sali 68. Poszedłem, ale że od zawsze miałem skłonność do przekręcania cyfr, wszedłem do sali 86, w której oboju uczył pan Marcin Langner. Akurat demonstrował grę jednej z uczennic. Zapytałem, co to za instrument. I już w tej klasie zostałem. Zbieg okoliczności.

A skąd wzięła się wtedy twoja fascynacja jazzem?
Jazz tak naprawdę nadal siedzi w mojej głowie. I jest to jedyny gatunek, poza muzyką poważną, do którego wracam. Muszę mieć na to nastrój, najlepiej w mglistej podróży. Harmonia jazzowa otwiera głowę, więc warto. 

Czego słuchało się w twoim domu rodzinnym?
Mój tata jest gitarzystą zafascynowanym grupą Pink Floyd. Inspirował się Davidem Gilmourem, więc dyskografię zespołu mam opanowaną. Jest to doskonała muzyka. Znajduję w niej analogię do filozofii klasycznego złotego środka. Masz wrażenie niesłychanej głębokości, co spaja Floydów z muzyką epoki klasycyzmu. Więc w domu był rock’n’roll. Za to po występach tata zawsze relaksuje się np. przy Bachu. Zdarza się, że dzwoni do mnie w środku nocy i pyta, jak nazywa się koncert, który graliśmy ostatnio z Filharmonią w Szczecinie. Odpala na YouTubie i jedzie dalej wracając z koncertu. Słucha też moich nagrań, co jest bardzo miłe. To jeden z powodów, dla którego chcę się dalej rozwijać – żeby tata był dumny z tego, co robi jego syn. Wspaniale zobaczyć w oczach ojca muzyka uznanie dla swojej działalności.

A jak zareagowali rodzice, gdy wróciłeś ze szkoły z zajęć fortepianu i oznajmiłeś, że zmieniasz instrument na obój?
Najpierw tłumaczyłem mamie, czym jest obój. Tata już wiedział, jak będą wyglądać kolejne tygodnie… Ze stroikiem obojowym, zacząłem wydawać z siebie nieznośne dźwięki. Gdy w końcu ustawiałem sposób dmuchania, okazało się, że przez jakiś czas będzie już tylko… gorzej. Gdy w moje ręce trafił instrument raziłem aparat słuchu wszystkich domowników. Oboista przez całe życie szuka odpowiedniej barwy dźwięku – najpierw takiej, która będzie znośna dla otoczenia, a potem, w miarę rozwoju, charakterystyczną dla siebie. To piękne, bo z zamkniętymi oczami potrafimy odróżnić nagrania Françoisa Leleux i Albrechta Mayera – mają tak charakterystyczny koloryt.

Jak określiłbyś więc swoją barwę?
Trudne pytanie. Jako muzycy jesteśmy uczeni mówić o sobie niewiele. A jeszcze mniej o tym, jak gramy. Chciałbym łamać te bariery. Więc gram zawsze tak, by dźwięk był jak najbardziej śpiewny, odpowiadał włoskiej filozofii bel canto, by był wokalny. Muzyk powinien mieć w swoim arsenale wszelkie sposoby i kolory na granie. 

Ten dźwięk jest dość melancholijny i słodki.
Tak, możemy tu dyskutować w kategoriach słodyczy, kwiatostanu, miłych korzennych zapachów. Tak to czuję, tak widzę, tak słyszę. A jeśli chodzi o kolor – to pastelowy, wpadający w róż.

Co było dla ciebie największym przełomem w twojej pracy?
Miałem olbrzymie szczęście mieć na studiach wspaniałego profesora. A wcześniej, w szkole muzycznej, niesamowitego nauczyciela. W trakcie studiów miałem możliwość współpracy ze świetnymi muzykami, brać udział w kursach mistrzowskich, co bardzo mnie rozwinęło. Podobnie jak zakwalifikowanie się do Akademii Sinfonia Varsovia, współpraca z samą orkiestrą. No i praca w Filharmonii w Szczecinie, instytucji tak świetnie się rozwijającej. Przełomów było więc masa, na mój rozwój składała się olbrzymia ilość życzliwych i przychylnych ludzi. 

To ciekawe, że wspomniałeś o kursach mistrzowskich – edukacja muzyka klasycznego nie kończy się wraz z ostatnimi egzaminami.
Żeby zakwalifikować się na wybrany kurs trzeba nagrać10-minutowe wideo. Jeśli zostanie przychylnie ocenione, przygotowujesz plan, nad czym chcesz pracować, co wymaga usprawnienia. Reszta leży w gestii profesora prowadzącego. Warsztaty otwierają głowę, poznaje się muzyków z całego świata, można z nimi dyskutować o marzeniach, albo wątpliwościach.

Często miewasz wątpliwości?
Miewałem. Ale nigdy nie zastanawiałem się, czy dobrze w życiu wybrałem, bo bycie muzykiem to jedyna droga, która sprawia, że życie jest kolorowe. Moje wątpliwości dotyczyły raczej tego, czy jestem dostatecznie dobry, ale to kwestia specyfiki naszego zawodu, wynikającej ze sposobu edukowania, braku traktowania nas jako jednostek w psychologicznym tego słowa znaczeniu. To się właśnie zmienia, bo mówi się o tym coraz głośniej. Jako muzycy potrzebujemy czasami takiego uspokojenia. Jednocześnie mam świadomość jakie to szczęście, że urodziłem się w tych czasach. Należę do jednej z pierwszych generacji, która ma tak nieograniczony dostęp do wiedzy, możliwości, doświadczeń, technologii.

No właśnie, jak odbierasz wprowadzanie technologii do świata muzyki klasycznej? Czy może klasyka powinna zostać czystą formą?
Muzyka klasyczna na przestrzeni setek lat nigdy nie pozostawała czystą formą. Bo co to do końca znaczy? Zmieniały się choćby instrumenty, sposób ich budowania, co sprawiało, że barwa muzyki ulegała olbrzymiej zmianie, ale też otwierało możliwości wykonawcze. Zmiana w budowie instrumentów pozwala nam często wykonywać muzykę w innym tempie – szybszym, a jednocześnie jak najlepiej technicznie. Dziś, dzięki unowocześnieniom, na oboju gra się łatwiej niż 200 lat temu. To samo z instrumentami strunowymi – od strun zrobionych z jelit przeszliśmy na struny metalowe. Wszystko trzeba dopasować do realiów i potrzeb słuchaczy. Wiesz, że dziś coraz częściej nowe pokolenie słucha podcastów, a nawet muzyki na przyspieszeniu? Gdy pytam dlaczego, mówią, że to wszystko jest zbyt wolne. Zaczynam zauważać w tym analogię – skądś bierze się fakt, że klasyka jest grana coraz szybciej – przy poszczególnych symfoniach, choćby Mozarta, soliści, zespoły kameralne, a nawet orkiestry łamią bariery tempa, a więc starają się grać rzeczy szybciej, pikantniej, coraz doskonałej technicznie. Jest to też w pewnym sensie ekstrawaganckie, bo celem jest zaskoczenie. 

A sztuczna inteligencja, o której tak wiele się dziś dyskutuje, ma wpływ na brzmienie klasyki?
Słuchałem ostatnio podcastu „Raport o stanie świata”. Dziennikarz zapytał gościa – filmoznawcy, czy sztuczna inteligencja jest w stanie napisać kontynuację serialu na podstawie jednego odcinka, który powstał. Okazało się, że spokojnie dokończy cały sezon, ale będzie on książkowy, przewidywalny, prosty w odbiorze. Nie będzie przełomu, nie będzie plot-twistów. A czy nie o to w sztuce chodzi? Jestem przekonany, że istnieje algorytm, który napisze piękną symfonię. Jednak nie sądzę, żeby było to coś, co w jakikolwiek sposób zszokuje słuchacza. Lecz dzisiaj powinniśmy zadać sobie właśnie pytanie – co ma słuchacza szokować? Ale tak naprawdę, bo muzyka wykonała już tyle piruetów w swojej historii, że wróciliśmy do minimal music. Kolejne pytanie – dlaczego tak się stało? Dziś pisze się muzykę krótszą, prostszą. Ludzie przestali oglądać sześciominutowe filmiki na Instagramie, a zaczęli przeglądać minutowe rolki. Wszystko to jest ze sobą ściśle powiązane. 

Sam zadałeś przed chwilą pytanie, co dziś szokuje słuchacza. A co ciebie szokuje w muzyce?
Pomysłowość, bystrość kompozytora. Z drugiej strony, szczerze mówiąc, dawno nic mnie nie zszokowało. Ale czy musimy czuć się zawsze zszokowani? Po tym, jak przez ostatnie lata szokowała nas rzeczywistość – od pandemii, przez protesty, po wojny – mamy bodźców pod dostatkiem. Muzyka powinna dziś pełnić chyba inną rolę.

Jaką?
Sztuka zawsze była odpowiedzią – albo na pytania, albo na potrzeby. To paradoks, że my Europejczycy jesteśmy w grupie kilku procent ludzi na Ziemi tak bardzo uprzywilejowanych, a mimo tego nie radzimy sobie, choćby z emocjami. Dlatego chciałbym, żeby sztuka działała jak psychoterapia. Nie powinna być erupcją emocji, ale powodem, dla którego klikamy „replay”. Muzyka ma nas uczłowieczać, uspokajać, inspirować. Żebyśmy chcieli wstać następnego dnia z łóżka i widzieli sens przeżywania każdego kolejnego dnia.