Jane, jak to się stało, że Angielka stała się synonimem francuskiego szyku i nonszalancji?
Nie mam pojęcia! Na pewno miałam dużo szczęścia. Przyjechałam do Paryża z Londynu, który był w szczycie kulturowej rewolucji. Anglia przeżywała odrodzenie w każdej dziedzinie: w muzyce, modzie, teatrze, zacieraniu znaczenia klas społecznych. W towarzystwie pojawiali się ludzie, którzy do Londynu przybyli z północy, jak mój mąż John Barry. Przeważał też, wcześniej nie do pomyślenia, akcent cockney – posługiwali się nim wtedy Michael Cain, David Bailey, autor zachwycających zdjęć Jean Shrimpton, czy Twiggy. W tym czasie wszyscy w Londynie nosiliśmy się podobnie. Francja pod względem mody była wtedy nudna i zachowawcza. Gdy tam przyjechałam, nie chcieli mnie wpuścić do restauracji, bo miałam koszyk zamiast torebki. Serge pytał: „Co robimy?”. A ja na to: „Zabieramy się stąd!”. 

Skoro w taki sposób reagowali na koszyk, to ja radzili sobie z Twoimi zbyt krótkimi sukienkami?
Ile ja miałam z nimi przygód! Jedna z moich ulubionych, czarna, okazała się zupełnie prześwitująca. Nie wiedziałam o tym aż do pierwszego fleszu aparatu paparazzi. Gdybym miała świadomość, nie włożyłabym pod spód bokserek. Po co zasłaniać i tak już odsłonięte ciało? (śmiech) Wtedy nosiłam się o wiele krócej, niż nakazywał francuski szyk. W pewnym sensie popularność moich stylizacji była też swojego rodzaju zemstą, jakiej Angielka dokonała na Francuzkach. Francuzi nie traktowały nas poważnie. My za to śmiałyśmy się z ich wyczesanych fryzur, chusteczek przy szyi, opasek, spódniczek w szkocką kratę do kolan. W tym czasie za kilka funtów można było świetnie się ubrać. Na przykład w dłuższy T-shirt. Albo nawet krótszy. Do tego kosz. I gotowe. To, czy byłaś szczupła, czy grubsza, nie miało znaczenia. Wspaniałe uczucie wolności.

"Suknie wieczorowe nosiłam tył na przód, żeby dekolt był możliwie najgłębszy."

Tę wolność czuć było na ulicach Londynu?
Byłam i jestem dumna z bycia Angielką. W latach 60. Mieszkałam na King’s Road, w modnej części dzielnicy Chelsea. Mijałam tam nie tylko panów w melonikach, ale też dziewczyny w mini, bosych hipisów i świetnie ubranych chłopców. Codziennie oglądałam ekscentryków – my, Anglicy, tę ekscentryczność mamy we krwi, nic więc dziwnego, że ludzie lubią Borisa Johnsona, choć osobiście uważam, że to błąd. Premier jest chłopakiem z wyższych sfer, ale zmniejszył dystans z ludźmi choćby roztrzepaną blond fryzurą.

A w Paryżu?
Gdy przyjechałam do Francji, byłam prawdopodobnie najśmielsza i najodważniejsza w całym towarzystwie. Suknie wieczorowe nosiłam tył na przód, żeby dekolt był możliwie najgłębszy. Wkrótce zaczęli naśladować mnie inni. Kupowałam dużo w sklepach ze starociami i z drugiej ręki, bo to była niezła zabawa. Na niektórych ryneczkach znajdowałam za grosze raz lub dwa razy ubrane koszule nocne i łączyłam je z dżinsami. To, że mogłam robić, co chciałam, łamać zasady, sprawiało mi dużo radości. No i zmieniłam garderobę Serge’a. Nie mogłam przeżyć, że nosi skarpety. One nigdy nie wyglądają dobrze. Kazałam mu je zdjąć. W sklepie, w którym kupowałam swoje pumpy, znalazłam mu buty, takie jak noszą tancerze. Były tak wygodne, że nigdy ich nie zdejmował. Zabroniłam mu też nosić bokserki, bo na mężczyznach wyglądają głupio. Bardzo atrakcyjne w Serge’u było to, że był pozbawiony włosów na klatce, miał tylko meszek. Uważałam, że to wyrafinowane. Kupiłam mu więc w jednym ze sklepów z antykami na Rue Saint-Honore starą biżuterię rosyjskiej hrabiny. Bo z delikatnymi dłońmi i brakiem owłosienia mogłam go stroić jak hrabinę. Nie przepadałam za jego świecącą skórą twarzy, więc namówiłam go, by zapuścił czterodniowy zarost. Potem kupił trymer i pilnował tej długości. To moja zasługa, że wyglądał tak atrakcyjnie. On za to dawał mi pewność siebie, mówił, żebym zawsze robiła to, co czuję. Żebym wyglądała tak, jak chcę. We Francji ludzie ubierają się pięknie, ale konwencjonalnie, klasycznie. Więc miło było być młodym i wyznaczać trendy w modzie. Nie chodzić na kompromisy.

Żadne?
Nigdy. Dlatego pewnego dnia zdecydowałam się obciąć włosy całkiem na krótko. Serge był przerażony, uważał, że to katastrofa. Ale wiedział, że i tak zrobię swoje. Było mi to potrzebne do roli, chciałam się zachowywać, śpiewać, wyglądać jak chłopiec. Ubrałam za dużą koszulę, kamizelkę, luźne spodnie przewiązane paskiem i tenisówki bez sznurówek. Stało się to wkrótce bardzo modne. Miło byłoby kreować dziś styl kobiet po sześćdziesiątce czy siedemdziesiątce.

A co w modzie jest dziś dla Ciebie najważniejsze?
Wygoda. Nie chce mi się już nosić dużych torebek, bo są po prostu za ciężkie. Dlatego dobrze mieć kieszenie. Im więcej, tym lepiej. Chowam w nich karty kredytowe, notes i woreczki na psią kupę. Lubię męskie garnitury, kaszmirowe swetry i tenisówki. Już nie mam tej figury, co dawniej, wcięcia zniknęły. Oversize’y to dobrze maskują. I są modne. Kreowanie stylu na bycie piękną wersją mężczyzny jest fajne.

Czy ta Jane Birkin, w męskim garniturze, tęskni dziś za kimś albo za czymś?
Myślę, że przestałam być już w centrum zainteresowania, więc skupiam się na tych, którzy w centrum być powinni. Na moich dwóch dziewczynkach, Lou i Charlotte. Troszczę się o bliskich. Nie zostało mi już wiele czasu, żeby to robić, więc chcę się tym teraz zająć.