Od chwili swojej premiery w 2011 roku „Gra o tron” w błyskawicznym tempie stała się jednym z największych fenomenów popkultury XXI wieku. Nie stało się to bez przyczyny. Mówiąc najogólniej, adaptacja serii „Pieśń lodu i ognia” George’a R.R. Martina była jedną z tych rzadkich produkcji, gdzie poświęcano mnóstwo czasu na budowanie przekonujących wątków fabularnych wielu postaci. Świetnym przykładem mógł być Jaime Lannister, którego przemianę obserwowaliśmy przez niemal wszystkie sezony.

Tak skrupulatne podejście do budowania historii okazało się ostatecznie zgubą dla scenarzystów D.B. Weissa i Davida Benioffa. Ich problemy zaczęły się dokładnie w momencie, gdy źródło książkowe się wyczerpało i sami musieli odnaleźć drogę do przekonującego zamknięcia tak wielu wątków. Co zrobili? Choć dostali pewne wytyczne od Martina, to prawdopodobnie z powodu kwestii budżetowych (już same gaże aktorów były naprawdę duże) postanowili przyśpieszyć narrację, ograniczając ilość odcinków w dwóch ostatnich sezonach do liczby 13.

CZYTAJ TEŻ: Twórcy „Gry o tron” zajmą się kolejnymi filmami „Gwiezdnych wojen”. Czy to dobry pomysł?

Po drodze wielu bohaterów straciło życie, ale nieszczególnie mieliśmy czas, by się pochylić nad tym, bowiem fabuła pędziła dalej. Owszem, śmierć im była od dawna pisana, ale najgorsze było chyba to, że w większości zdegradowano ich do pozycji zapchajdziury, która zostanie wymazana w odpowiednim momencie (Cersei, Varys, Littlefinger). Z kolei taki Jon Snow stał się tak niemrawą postacią w ostatnim sezonie, że aż ciężko w to uwierzyć. Był absolutnie bezużyteczny w bitwie o Winterfell, a w każdej innej scenie snuł się po planie niczym zombie, ograniczając się od czasu do czasu do banalnych wypowiedzi. Nie dostaliśmy nawet jakiegoś satysfakcjonującego pojedynku z jego udziałem.

W 5. odcinku ósmego sezonu (jednym z dwóch dobrych w tej odsłonie) uśmiercono Jaimego, Cersei, Sandora i Gregora Clegane'a, Varysa i Eurona Greyjoya, a Daenerys Targaryen ostatecznie stała się Szaloną Królową, co wielu fanów odebrało jako szok. Taka przemiana bohaterki nie była akurat niczym zaskakującym, bowiem twórcy od dawna wyraźnie sugerowali, że to jedynie kwestia czasu. Choć złośliwcy mogą powiedzieć, że wystarczyło zabicie smoka i Missandei, aby Dany dostała szału i zrównała z ziemią Królewską Przystań, to jednak takie przeznaczenie było jej pisane od samego początku. Wątek z Dany przynajmniej obiecywał na koniec jakieś emocje, ale okazało się, że ich nie będzie.

Po co komu happy end?

I co się stało w ostatnim odcinku? Jak wielu przewidziało, Jon Snow zabił Smoczą Królową. Sam początek był jeszcze całkiem niezły – ponury nastrój, nieźle zainscenizowane zdjęcia, a nawet pewna dramaturgia (Dany miała zabić Tyriona za zdradę). Jednak chwilę po tym, jak Snow wbił nóż w ciało swojej królowej i ukochanej, a smok spalił Żelazny Tron, opowieść wkroczyła w fazę, gdzie bohaterzy musieli podjąć decyzję, co dalej stanie się z Siedmioma Królestwami. Te wszystkie sceny oglądałem z wyjątkową obojętnością – wybranie Brana na króla przyjąłem kompletnie bez emocji.

 

„Gra o tron” słynęła w przeszłości z zadziwiających, często szokujących zwrotów akcji (Red Wedding najlepszym przykładem), ale w finale twórcy postanowili pójść po najniższej linii oporu. Snow za swój występek został zesłany do Nocnej Straży, gdzie wreszcie mógł (!) pogłaskać wilkora Ducha, Sansie Stark przypadło władanie Północą, co akurat ma sens, a Arya Stark wyruszyła w nieznane. Postaci jak Brienne z Tarthu, Samwell Tarly czy Bronn również dobrze skończyły. Można powiedzieć, że „fan service” został pomyślnie odbębniony. A jeszcze do niedawna nie mieliśmy żadnej pewności, że ktoś z nich przeżyje.

Wielkim rozczarowaniem jest fakt, że serial skręcił w tę stronę. Tym bardziej, gdy weźmiemy pod uwagę fakt, że „Gra o tron” od początku była przedstawiana jako opowieść, gdzie nie otrzymamy szczęśliwego zakończenia. A tu dostajemy na koniec bohaterów w dobrych humorach, dowcipkujących na temat słuszności odbudowania burdeli. Zastanawiam się, gdzie podziało się to brutalne, przygniatające fantasy, które nie bało się ściąć głównego bohatera na koniec sezonu (Ned Stark). Smutny Jon Snow w ostatnim ujęciu to zdecydowanie za mało.

Tyrion jedynym plusem

Tyrion Lannister to jedyna pozytywna rzecz, jaką można powiedzieć o finałowej odsłonie „Gry o tron”. Tym samym dostaliśmy już ostatnie potwierdzenie, że był on najlepszą postacią serialu. Wszystkie sceny z Peterem Dinklage’em przynajmniej zadowalały pod kątem gry aktorskiej i w jakiś sposób ukrywały fakt, że twórcy starali się, jak mogli, by również jego bohatera zepsuć. Bo ciężko pojąć, że ktoś tak inteligentny jak Tyrion nagle przestał być przenikliwy i przewidujący, w zamian stając się osobą, która podejmuje jedną złą decyzję za drugą. Scena, w której odkrywa ciała swojego rodzeństwa była prawdopodobnie jedynym przejmującym momentem w finałowym odcinku.

Gdyby Tyriona zabrakło w ósmym sezonie, to mielibyśmy prawdziwą katastrofę, bowiem skończylibyśmy wyłącznie z Cersei sączącą wino i wyglądającą ze swojego zamku na Królewską Przystań oraz Jonem Snowem, który ostatecznie został wskrzeszony tylko po to, by zabić swoją ciotkę. Cieszy mnie fakt, że przynajmniej jeden smok przeżył.

Ósmy sezon na stratę

Koniec końców, nie ma sensu pastwić się nad różnymi idiotyzmami fabularnymi 8. sezonu (smoki raz łatwe do pokonania, innym razem niezwyciężone) czy kubkami z kawą na planie. Bitwa o Winterfell oraz o Królewską Przystań to jedyne momenty w ostatniej odsłonie, gdy „Gra o tron” dawała jakąś frajdę. Głównie z powodu epickości i rzezi. Jednak pod kątem dramatycznym wszystko boleśnie siadło, czego najlepszym dowodem jest właśnie finałowy odcinek. To swego rodzaju nauczka – jeżeli jacyś twórcy w przyszłości będą chcieli zabrać się za adaptację podobnej serii powieści, to powinni się najpierw upewnić, że autor zdążył ją zakończyć. Trudno mi uwierzyć, by Martin aż tak źle wszystko sobie wymyślił. A jeśli tak mniej więcej to ma wyglądać, to na pewno pisarz zawrze sensowniejsze uzasadnienia, niż twórcy serialu.

CZYTAJ TEŻ: „Czarne lustro” – pojawił się zwiastun 5. sezonu. Poznaliśmy też datę jego premiery i obsadę

Podejrzewam, że narastające przez lata oczekiwania swoje zrobiły i pewnie z większości zakończeń bylibyśmy mniej lub bardziej niezadowoleni, ale jak dla mnie Weiss i Benioff wybrali najgorzej, próbując udobruchać fanów. Patrząc na ich reakcje, włączając w to petycję na ponowne nakręcenie tego sezonu, można śmiało powiedzieć, że nawet to im się nie udało. Ostatecznie dostaliśmy marne zakończenie świetnego serialu. Żałuję, że twórcy nie obejrzeli ostatniego odcinka wybitnego serialu „Zawód: Amerykanin”. Może by się zainspirowali czymś. A tak pozostawili niesmak, o którym szybko będę chciał zapomnieć.