Praca na planie filmowym może pozornie przypominać wyprawę do parku rozrywki. Aktorzy przywdziewają kostiumy superbohaterów, recytują kwieciste dialogi na tle imponującej scenografii – pod warunkiem że pomieszczenie nie zostało wyłożone przyjaźniejszym dla budżetu green screenem – a po ostatnim klapsie mogą ukradkiem zabrać do domu sentymentalne pamiątki. Brzmi jak dream job? Zapewne, jeśli przymkniemy oko na wielogodzinne charakteryzacje, intensywne treningi do scen walki i ciągłe odrywanie sekwencji burzliwych kłótni, które mogą wyczerpać bardziej niż wymachiwanie mieczem. Studio filmowe pozostaje miejscem pracy, w którym obowiązują mniej i bardziej wyśrubowane restrykcje, nakazy i regulaminy.

I nie chodzi wyłącznie o przepisy BHP czy niespoilerowanie fabuły w programach typu talk-show. Przykłady ekscentrycznych zasad? John Wells nie pozwalał ekipie serialu „Shameless: Niepokorni” na wnoszenie na plan... scenariusza. Od członków obsady wymagał, aby nauczyli się tekstów na pamięć. Z kolei Miguel Sapochnik zalecił Milly Alcock brak interakcji z Emmą D'Arcy. „Chcieliśmy spotkać się z reżyserem i porozmawiać o rozwoju Rhaenyry jako postaci” – mówiła gwiazda „Rodu smoka”. „Jednak Miguel odmówił. Myślę, że był świadomy, że będziemy próbować się nawzajem naśladować”. Niekiedy własne zapisy do umów wprowadzają też aktorzy. Ostatnio o nietypowym punkcie, jaki zawsze umieszcza w kontraktach, opowiedział Keanu Reeves.

Na planie „The Last of Us” obowiązywał bezwzględny zakaz. „Nie pozwalano nam używać tego słowa” – zdradza operator

Własne zasady gry wprowadzili także showrunnerzy „The Last of Us”. Brutalny, a jednocześnie niepozbawiony głębi serial HBO przyciągnął przed ekran nie tylko fanów przygodowych gier akcji. Z każdym odcinkiem poczynania świetnie napisanych bohaterów śledzi coraz więcej osób. Wraz z rosnącym zainteresowaniem ekipa coraz chętniej zabiera głos na temat kolejnych sezonów i zdradza zakulisowe szczegóły. Ostatnio ciekawostką z planu podzielił się operator Eben Bolter, który stanął za kamerą czterech z dziesięciu odcinków. Okazuje się, że twórcy adaptacji słynnej gry nie chcą, aby „The Last of Us” było nazywane... serialem o zombie

„Nie pozwolono nam używać tego słowa na planie. Wyraz na Z był zakazany. To byli »zarażeni«. Nie opowiadamy o apokalipsie zombie”.

„Oczywiście budujemy napięcie i posiłkujemy się jump scare'ami, ale tak naprawdę skupiamy się na naszych postaciach. »Zarażeni« są przeszkodą, którą bohaterowie muszą pokonać” – wyznał w rozmowie z The Credits. „To nie jest banalny film o zombie, to nie hollywoodzka produkcja, w której wszyscy wyglądają perfekcyjnie nawet na zbliżeniach. To świat organicznego filmowego naturalizmu” – tłumaczy operator i podkreśla, jak wiele elementów różni „The Last of Us” od innych seriali poświęconych tematyce nieumarłych. 

Myślicie, że publiczność również przychyli się do próśb filmowców i zacznie konsekwentnie mianować dotkniętych przez epidemię Cordyceps nieszczęśników „zarażonymi”, a nie przemielonymi przez popkulturę „żywymi trupami”?