Dla kilku pokoleń to, co Pan zrobił w Trójce, jest fundamentalnym, wspólnotowym doświadczeniem. Kłócimy się o wszystko: o LGBT, krzyż na Krakowskim Przedmieściu, o to, czy Duda, czy Trzaskowski, o wege i mięso, ale o muzykę się nie kłócimy. A teraz pisze Pan: „Mój czas minął”.

Wydawało się, że dziennikarz muzyczny to bezpieczny zawód, tymczasem okazało się, że można wylecieć w ciągu jednego dnia. Tak, napisałem, że jestem na emeryturze. Mam 60 lat, ale czuję się na czterdzieści parę i chciałbym jeszcze popracować. Głos nie odmawia posłuszeństwa, a to jest w radiu najistotniejsze. Na razie dałem sobie pół roku, zobaczymy, co się wydarzy. Jestem w takiej sytuacji, że już nic nie muszę. Gdyby to się zdarzyło kilka lat wcześniej, tobym płakał. Przecież wyrzucili mnie z pracy i oskarżyli o dziwne rzeczy. Wystąpiłem z pozwami, bo nie można przejść obojętnie wobec tego, co się zadziało. Dla słuchaczy jestem ciągle kimś ważnym. To się nie skończyło.

W 1982, kiedy to było zakazane, puszczał Pan Maanam, i to był moment na weryfikację postaw. Nie rozumiałem ryzyka, które się z tym wiązało, ale podniecało mnie, że to było takie anarchistyczne.

Ja też nie rozumiałem ryzyka. Gdybym był go świadom, to może bym się przestraszył? Zrobiłem to intuicyjnie, bo co mogłem zrobić? W pierwszej czterdziestce Listy Przebojów są trzy czy cztery utwory Maanamu i mam je wyrzucić? No nie wyrzucę. Pierwsza myśl: zastąpię to werblami i nikt z tych decydentów nie będzie wiedział, że to Maanam. Kora kilka razy mówiła, że to było dla niej ważne. Dla mnie ważne jest teraz to, że ludzie piszą. Podałem adres na blogu i dostaję tysiące listów. Nigdy bym ich nie dostał, gdyby to się nie stało. Czuję się trochę, jakbym umarł i dowiedział się, co ludzie o mnie myślą. Przestały też przychodzić listy z hejtem. Takie też dostawałem: „Stary jesteś, daj sobie spokój”. Teraz piszą ludzie, którzy nigdy nie pisali do radia. Piszą „Po ostatnich wydarzeniach musiałem panu powiedzieć, że jest pan dla nas istotny, jest pan częścią, przyjacielem. Nie mamy przyjaciół tak długo, a pan z nami jest od 38 lat”. To jest fajne, bo ciągle te listy dostaję, to trwa. Trwają też przepychanki, do której stacji pójdę. Mój głos jeszcze daje radę. Mógłbym jeszcze popracować parę lat.

Nie sądzi Pan, że to musi się zakończyć dymisją pani prezes Polskiego Radia?

Nie, nie mam takiego przeświadczenia. Kuba Strzyczkowski najpierw został dyrektorem, potem został odwołany. Do radia przyszli zupełnie inni ludzie, żeby prowadzić audycje, i byli na to przygotowani. A więc to nie był przypadek, ale raczej zamach stanu. Miałem pojechać po swoje rzeczy, ale koleżanka napisała, że nie będzie już jej w radiu i nie wiadomo, czy mnie wpuszczą. Ktoś sobie wymyślił, że zniszczy ten program. Gdybym dzisiaj był w telewizji, tobym powiedział: „Proszę państwa, właśnie po 58 latach zmarła Trójka”.

Jakie ma Pan teraz plany? Wystarczy jechać w góry?

Jeśli, to w Karkonosze, bo jestem piechurem, a nie wspinaczem. Gdybym miał w Zakopanem stać w kolejce godzinę, żeby wjechać na Kasprowy, to mówię: „nie”. Lubię, gdy jest mniej ludzi. Mam w górach kawałek ziemi. Myślałem, że coś tam zbuduję, ale się zestarzałem i nie ma to już chyba sensu. Jest tyle pięknych miejsc, do których mogę pojechać na tydzień. Czasami mnie pytają: ile można jeździć w to samo miejsce? Widziałeś Orle już tyle razy. Ale mnie to nie przeszkadza. Gdyby nie było pandemii, siedziałbym teraz w Australii. Chciałem już skończyć przygodę z Trójką, ale miałem wrażenie, że powinienem poczekać do 2000. notowania Listy. Kiedy to się stało, kiedy musiałem odejść, myślałem, że nastał koniec świata. Minęły trzy miesiące. Wychodzę z tego. Piszę blog, skończyłem książkę, bo miałem wreszcie na to czas. Trzeba iść do przodu.

No a co z muzyką? Ktoś musi ludzi uczyć, co jest dobre, a co nie jest. Inaczej kim będziemy za kolejne 10 lat?

Próbowałem to robić 38 lat, a disco polo i tak cieszy się ogromną popularnością. Telewizja stała się patronem tego nurtu… Ja nigdy nie czułem się wychowawcą. Jeżeli to się stało, to przez pasję. Wymyśliłem sobie to radio, jak byłem dzieckiem, i dążyłem do niego konsekwentnie, chociaż szanse były marne. Kiedyś wstydziłem się tego, że jestem małomiasteczkowy. Teraz się z tego cieszę.

Jednym z najważniejszych odkryć dla mojego pokolenia był pierwszy Top Wszech Czasów. Dzień, w którym się dowiedzieliśmy, że była jakaś muzyka przed Listą Trójki i jaka to była muzyka. Otworzyły się te wrota i wpłynęliśmy do świata.

Niesamowite. Pomysł Topu Wszech Czasów jest moim pomysłem, ale ukradzionym z Holandii, gdzie oni doprowadzili do tego, że teraz to się nazywa TOP2000 i to jest narodowa sprawa. U nas to był promil tego, co tam. Promil głosów, reklamy, promocji. Były takie momenty za różnych dyrekcji, kiedy mi mówili, że ten Top się wcale nie zmienia, że pierwsza dziesiątka jest taka sama każdego roku i pytali, czy to ma sens. Nie chciałem już prowadzić końcówki Topu, bo zagrałbym Archive w wersji pięciominutowej i zostałbym zlinczowany, bo to „przecież musi być wersja piętnastominutowa”. W tym czasie mógłbym puścić dwie kolejne piosenki, więc długą wersję wolałbym odsłuchać z płyty w domu.

Dlaczego muzyka z płyty smakuje inaczej niż z radia?

Tak samo jak w sytuacji, gdy masz filmy na DVD, ale kiedy pokazuje je telewizja, to wolisz je oglądać w telewizji, mimo reklam. Jak leci Bond, szczególnie z Danielem Craigiem, to zawsze oglądam. Z radiem jest podobnie, to jest taki teatr wyobraźni. Ktoś mnie zapytał na spotkaniu autorskim: „Panie Marku, a co to jest radio?”. Kiedyś rozmawiałem z Betty Carter. Światowa gwiazda, gigant, a ja z Radia Łódź. Miałem zrobić z nią wywiad między koncertami. Miała piętnaście minut. Byłem tak zestresowany, że wymyśliłem sobie pytanie: „What do you think of Jazz Jamboree?”, ale tak mnie zablokowało, że zapytałem: „What do you think of jazz?” i ona się otworzyła i zaczęła mówić takie rzeczy, że to mi zrobiło cały wywiad. Tak samo z tym: „Co to jest radio?”. „Radio?…” – powtórzyłem zaskoczony, bo nie wiedziałem, co powiedzieć. Radio to jest coś takiego, że nie wiadomo, co się stanie za pięć minut, no chyba że leci Led Zeppelin „Stairway to Heaven”, to za osiem minut. Nawet jak ci się nie podoba jakiś utwór, to czekasz, bo za chwilę może być Pink Floyd i to ci się będzie podobało. Dlatego ludzie włączają radio, mimo że przecież mają swoje płyty, albo na Spotify mogą sobie ułożyć własną listę wszech czasów i słuchać jej na okrągło.

Radio musi być żywe. Kiedyś mieliśmy w Świnoujściu Radio 44. Żywi ludzie odbierali telefony od żywych słuchaczy, a potem świat się zmienił i nie było już ludzi, tylko muzyka ułożona z komputera w Warszawie…

To teraz powiem, że kopnięcie, które zainkasowałem, było tak mocne, że całkowicie przestałem słuchać radia. Słucham playlisty z lat 70. Już nie czekam na głos prezentera. To takie odreagowanie. Ale czasami wracam do radia, szukam. I są młodzi ludzie. Chłopak, który ma 22 lata, potrafi tak dobrze mówić, że mnie trzyma mimo tego, że gra hip-hop, który kompletnie nie jest moją muzyką. Kiedy Anka Gacek miała swój Aksamit, to mogła mówić nawet o modzie, i ja jej słuchałem. To jest siła prezentera. Nie chodzi o to, że masz 25 sekund intro, musisz się zmieścić, potem puszczasz cztery piosenki i idziesz na kawę.

Radio jest rodzajem wspólnoty.

Właśnie tak. I teatrem wyobraźni. Kiedy już jakiś czas prowadziłem Listę, naszło mnie, żeby robić radio wyobraźni. Czytałem wiersze, zacząłem robić Tonację jako list pisany do słuchacza albo prosiłem Michała, realizatora, żeby pod spodem leciał odgłos szumu fal, i udawałem, że jestem nad morzem. Słuchacze uwielbiają, żeby ich złapać na tę wędkę i przytrzymać. Wymyślałem różne rzeczy na wakacje, np. miasto zaginionych przebojów. Zawsze musi być pewien pomysł, żeby te piosenki przedstawić.

Pan Mann z panią Gacek doprowadzili do perfekcji swoje spory w audycji W Tonacji Trójki, te ich tematyczne audycje, wciąganie słuchaczy do wspólnotowego przeżycia. Rozmawiamy jak na pogrzebie, nie minęła jeszcze doba od chwili, gdy pan Strzyczkowski dostał wypowiedzenie.

Nie rozumiem, dlaczego to się stało. To psucie wizerunku. Działanie na niekorzyść firmy, bo reklamodawcy na pewno odejdą, 70 proc. zespołu odejdzie, i to będzie inne, nowe radio. Życzę im wszystkiego dobrego, bo życzę wszystkim, którzy robią radio, żeby robili to dobrze. Dobrze jest mieć szansę, ale dlaczego kosztem czegoś, co było naprawdę wartościowe, unikatowe, miało swoich słuchaczy, którzy teraz cierpią i piszą do mnie listy: „Proszę wracać, bo jest nam źle”.

Myślał Pan o Radiu Nowy Świat?

Trzymam za nich kciuki. Gdyby mi ktoś to powiedział dwa lata temu, tobym się puknął w głowę. Myślałem, że radio internetowe nie ma szans, ale w tej chwili jest szansa. Ludzie słuchają Trójki przez internet już od lat, tylko my w Polsce słuchamy z radia. Świat słucha w internecie i można już zrobić dobre radio internetowe. W Nowym Świecie jest sporo ludzi z dawnej Trójki. Ja na razie nie zdeklarowałem się na żadną stację. Tam, gdzie będzie najlepsza kawa, to tam pójdę. Najlepsza, jak wiadomo, była z mojego ekspresu na Myśliwieckiej. Wciąż tam jest. Został. Jest tam mnóstwo moich rzeczy. Płyty, książki, nie ukrywam, że i butelki wina by się znalazły.

Jaka jest najważniejsza piosenka, która była na Liście?

Nigdy nie dałem się sprowokować do takich wyznań. W książce ujawniłem swoją dziesiątkę ulubionych płyt zagranicznych i jeszcze piątkę polskich ułożyłem. To same staruchy, wszystko z końca lat 60. i początku 70. Najważniejsza piosenka na Liście? Powinienem powiedzieć „Krakowski spleen” albo „Autobiografia” Perfectu.

Trzeba mieć odwagę, żeby postawić swoją płytę obok tych z tekstami, które pisały Kora, Nosowska, Osiecka. Wydaje mi się, że za muzykę wzięło się pokolenie, które nie wie, jaki to powinien być poziom.

Kiedy robię sobie tę codzienną porcję kroków i widzę młodych, to oni najczęściej słuchają rapu.

Rap to jest jednak poezja. Raperzy dają radę, ale pop i rock rzadko trzyma tekstowy poziom Loebla czy Olewicza.

Zgadzam się. Też cierpiałem z tego powodu i gdy myślałem, żeby skończyć Listę, znaczy nie Listę, tylko tę pracę, to był jeden z powodów. Myślałem: „Niech przyjdzie młody człowiek i się w to bawi”. Może jak ja prowadziłem, to ktoś myślał, że też chciałby poprowadzić w przyszłości LP3? Trzymam kciuki za młodych.

Za Olę Budkę? Produkowała Markomanię, teraz ma własny program.

Z Olą jest ten problem, że ona za bardzo uwielbia Harry’ego Stylesa. U mnie też był z dwiema piosenkami na szczycie osobistej listy, więc jestem wyrozumiały. Trzeba dawać młodym szansę.

Napisał Pan w książce, że w czasach dzieciństwa przysmakiem był moczony w wodzie chleb z cukrem. To mamy lepsze czasy czy jednak nie?

Dla mnie teraz czasy są gorsze, dla wszystkich młodych lepsze. Właśnie wczoraj mi kolega kupił chleb. Gdzieś na Żoliborzu jest nowa piekarnia, dwie dziewczyny pieką prawdziwy chleb. Żytni na zakwasie. Bochenek kosztuje 20 złotych. Chleb to jest jedna z tych rzeczy, których mi najbardziej brakuje z dzieciństwa. Teraz chleb nie smakuje jak chleb, nawet te duże firmy kłamią – to wszystko sztuczne, mrożone ciasto. Tęsknię także za smakiem prawdziwej wędliny.

Niewiele rzeczy jedliśmy wtedy w życiu i może dlatego były naprawdę dobre.

No tak, kiedyś chleb maczany w wodzie z cukrem to był przysmak. Jadło się też chleb z masłem i pomidorem. Lubię smaki z tamtych lat, podobnie jak lubię muzykę z lat 70. Jak mam taką potrzebę czy chandrę, to wrzucam sobie płytę z tamtych lat, nawet jeśli to byłaby Abba.

Dlaczego muzyka wtedy była lepsza?

Nie wiem.

Kto ma wiedzieć, jeśli nie Pan?

Może była lepsza, bo była żywa? Prawdziwa. Nie robiły jej komputery. Duża część muzyki z lat 80. ma taką perkusję, że teraz to jest zupełnie nie do słuchania. Na przykład Kombi, chociaż mieli przecież świetnego perkusistę. Całe New Romantic miało też sztuczną perkusję, lata 70. natomiast… Wojtek Mann by powiedział, że najlepsza muzyka powstała w latach 60., ja, jako trochę młodszy, uważam, że w 70., bo tam jeszcze wszystko jest prawdziwe. Jest żywa perkusja, prawdziwa gitara, bas. The Beatles nie bali się eksperymentowania z kwartetem smyczkowym. W dzisiejszych latach nie trzeba na niczym grać, można zrobić piosenkę na laptopie.

Rozmawiałem z Krzysztofem Zalewskim, lubię, jak on zapętla te wszystkie dźwięki, ale powiedziałem mu, że najbardziej mi się podoba, kiedy wychodzi sam z gitarą i gra „Sen o Warszawie”.

To rzeczywiście świetne, jak on wychodzi jako one-man-band, uaktywnia to wszystko, to imponujące, ale ja też wolę tę jedną gitarę. Pamiętam, jak rozmawiałem kiedyś z Czesławem Niemenem, bo on też miał ciągoty, żeby pójść w maszynę, zwlekał, ale w końcu potem poszedł w to i grał już na tej jednej nucie. Odważyłem się i mówię: „Panie Czesławie, niech pan skrzyknie ludzi, niech pan powie, że chce pan zrobić płytę z zespołem”, na co on odpowiedział: „Panie Marku, ale kto chciałby tego słuchać?”. Zrozumiałem, że to było coś takiego, że on sam nie bardzo w to wierzył. A przecież jak wystąpił z Perfectem na Legii, to kurczę, jaka to była energia! Żywy zespół mu zagrał i on zaśpiewał, to było niesamowite. Ale ostatnią płytę znowu zrobił sam. Zrobiło nam się mocno nostalgicznie.

Tak jak w Pańskiej książce. Jest w niej nostalgia za radiem żywym, a nie radiem granym z komputera. Trochę tak też jest z magazynami. Uważam, że ludzie przestają kupować prasę, kiedy zaczyna w nich chodzić o wypełnienie przestrzeni między reklamami.

No tak, jeśli do pierwszego artykułu trzeba przerzucić 70 stron reklam. Ja bym chciał, żeby było w życiu normalnie, ale widocznie nie może być. Nie ma co nad rozlanym mlekiem płakać. Trzeba iść do przodu.

To dokąd Pan teraz idzie?

Ja teraz z tą książką łażę wszędzie, takie są wymogi chwili, potem jadę do mojej przyjaciółki do lasu, potem się wybieram do Gdyni, gdzie będziemy rozmawiali o książce na Festiwalu Książki, potem ruszam do Bydgoszczy na Festiwal Podróżników, a następnie pewnie znowu pojadę w góry, żeby zobaczyć prawdziwą jesień, szczególnie po stronie czeskiej Gór Izerskich, bo tam podobno jesień jest zjawiskowa. Tam jest dużo liściastych drzew, to dlatego. Chciałbym polecieć jesienią do Barcelony, jeszcze bardziej do Australii, ale myślę, że jeszcze z rok trzeba będzie poczekać. A za chwilę będę miał 70 lat i pewnie nie będzie mi się już chciało nigdzie lecieć. Ale myślę, że nie docenialiśmy tego jeszcze rok temu, jak to dobrze, kiedy jest normalnie, kiedy można wyjść do lasu, do restauracji, cieszyć się normalnym życiem. Normalną pracą. Teraz dopiero do nas dociera, że mieliśmy ogromne szczęście.

W ogóle jesteśmy szczęściarzami, bo urodziliśmy się w komunie, a dorośliśmy w wolności.

Ja w latach 60. byłem pewny, że w Polsce nic się nie zmieni, że tak jak jest, to już będzie zawsze. Będą rządzić ci, którzy rządzili, będzie komuna, a tu w ciągu jednego pokolenia tyle się zmieniło. I wciąż się coś zmienia.