Jak bardzo muzyka może uratować film?

To jest bardzo dobre pytanie. Całe życie się nad tym zastanawiam i nie doszedłem jeszcze do dobrej odpowiedzi. Jest to trudne zagadnienie, przypominające sport drużynowy, gdzie trudno ocenić wagę jednego zawodnika i jaki on ma wpływ na ostateczny wynik. Czasami może nawet nie pomagać swoją świetnością, no i odwrotnie (śmiech)

Odpowiedź godna parlamentarzysty.

Albo mojego ulubionego mola książkowego z memów. Ale na serio - to nie jest takie zero jedynkowe. W tym projekcie jestem tylko i wyłącznie dyrygentem, więc nie bardzo mogę wziąć za wszystko pełną odpowiedzialność. Ale powiem Ci, że dziwnie się czuję w tej nowej dla mnie roli i dopiero odnajduje sobie miejsce w tej scenerii. Gdyby to była moja muzyka to byłbym ciągle głodny i szukał lepiej, bardziej, a tak, mogę po prostu być.

3 stycznia będziemy mogli obejrzeć koncert, podczas którego Narodowa Orkiestra Symfoniczna Polskiego Radia odegra muzykę z filmu „Niebo o Północy” autorstwa Alexandre’a Desplata, i to Ty będziesz dyrygentem.

Gdyby to były normalne warunki, w normalnym świecie, to bym powiedział, że to wspaniałe snajperskie zadanie dla najlepszych strzelców i że czuję się wyróżniony, że akurat mnie wybrano, bym przed nimi stanął. Jednak przez reżim pandemiczny mieliśmy dużo mniej czasu, niż byśmy tego chcieli, przez co cały czas towarzyszyło mi uczucie niepewności. Czułem się trochę jak kontroler lotów, który każdy ruch musi mieć przemyślany i wykonać go w odpowiednim momencie. Nie wiem czy zdajesz sobie sprawę, że my nawet próby mieliśmy wyliczone co do sekundy.

Czuję, że jak o tym mówisz, to już zaczynasz się stresować.

Trochę wstyd o tym mówić, ale mamy grudzień, a to była moja pierwsza praca z orkiestrą w tym roku. Dopiero to zrozumiałem w grudniu, kilka minut przed pierwszą próbą. Nie sądziłem, że się w tym roku jeszcze coś tak wspaniałego wydarzy, a tu proszę. Czy ja się stresuję? Odbyłem więc podróż do magicznej krainy dzieciństwa i takiej niewinnej tremy i ekscytacji pierwszymi dźwiękami. Nawet nie zdawałem sobie sprawy jak się za muzyką na żywo stęskniłem, jak mi jej brakowało.

A czy muzyka Alexandre’a Desplata jest trudna do odtworzenia?

Nie. Ale potęga z jaką się wtedy zderzasz przy tej ścianie dźwięku potrafi człowieka powalić. Mnie uderzyła w pierwszych 10 sekundach, a potem już poszło gładko. Przypominało to trochę jazdę na rowerze po wieloletniej przerwie, chwila zawahania, a potem już latasz.

Miałem tę przyjemność, że kilka razy rozmawiałem i z Ennio Morricone i Hansem Zimmerem i obaj mówili, że za każdym razem gdy z orkiestrą grają muzykę na żywo to mają nieodpartą pokusę, by ją cały czas ulepszać. Czy ciebie też korciło by coś zmienić w muzyce Despalata?

Właśnie przez to o co pytasz ten projekt był dla mnie taki trudny i zarazem wyjątkowy. Zostałem tu postawiony w kompletnie nowej roli. Ja zawsze zmieniam materiał, z którym pracuję. Szarpię go po swojemu. Jest mi bardzo blisko do słów Kieślowskiego, który powiedział, że filmu się nigdy nie kończy, on jest ci w pewnym momencie wyrwany z ręki. I moim zdaniem każdy prawdziwy artysta tak ma. Ale tutaj nie mogłem tego zrobić właśnie przez szacunek dla twórcy i jego dzieła. Dyrygent w świecie symfonicznym pełni tak naprawdę rolę producenta, czyli sposób wykonania muzyki i jej interpretacji może się różnić.

fot. Wojciech Mateusiak

Miałeś kiedyś przyjemność oglądać film, podczas którego na żywo była grana do niego muzyka? W Polsce pokazywano tak „Gwiezdne Wojny: Nowa nadzieja” i „Harry Potter i kamień filozoficzny”, a w przyszłym roku być może będziemy mieli okazję w ten sposób zobaczyć „Tamte dni, tamte noce”.

Nie, ale gdy studiowałem w Los Angeles orkiestrację filmową i kompozycję filmową miałem okazję pójść do Hollywood Bowl na koncert Johna Williamsa dyrygującego LA Phil i zrobiło to na mnie piorunujące wrażenie.

To właśnie prowadzi nas do pytania od którego zaczęliśmy naszą rozmowę. Usłyszenie na żywo danego utworu dodaje mocy scenie, która dzieje się wtedy na ekranie. Żadne kino domowe nam tego nie zastąpi.

Do tego dochodzi to, że ta muzyka ma bardzo często zupełnie inną obecność. Zdarza się przecież, że widz zapomina kompletnie o muzyce w danej scenie. Gdzieś ona mu na chwilę ucieka, by nagle wrócić z wielkim przytupem i pojawić się na pierwszym planie.

Mam wrażenie, że przestaliśmy w pewnym momencie doceniać soundtracki. Kiedyś ludzie często kupowali je na płytach CD i nie mówię tutaj o typowych składankach filmowych. Teraz jest to raczej dewiza zapaleńców, którzy kupują je na winylach.

To prawda i coś o tym wiem, bo sam wydałem soundtrack do „Ataku paniki” na tym wspaniałym czarnym krążku właśnie z myślą o takich maniakach.

A ty masz jakiś swój ulubiony soundtrack, do którego często wracasz?

Trudno mi tak wybrać jeden. Jestem fanem twórczości Bernarda Herrmanna, którego muzyka była wykorzystywana w różnych gatunkach i zawsze potrafiła daną scenę podnieść o kilka poziomów. Wystarczy tylko wspomnieć o scenie miłosnej z filmu „Vertigo” w reżyserii Alfreda Hitchcocka i jeśli pamiętasz ten utwór, to na pewno wychwyciłeś go chociażby w „Artyście”, gdzie leci nagle przez 6 minut niczym piosenka. Cudo.

Co pokazuje, że sama muzyka potrafi kompletnie zmienić daną scenę.

I dlatego jesteśmy w tym biznesie. By poczuć siłę muzyki i tego jak ona potrafi wszystko zmieniać. Nie tylko scenę w filmie, ale również nasze samopoczucie. Podnieść nas, gdy tego potrzebujemy lub sprowadzić na ziemię. Bardzo lubię oglądać miny moich kolegów filmowców, którzy przychodzą do mnie obejrzeć swoją produkcję z moją muzyką i widzę, że oni odkrywają swoją własną prace na nowo. To najlepsze uczucie.

A wracając jeszcze na chwilę do „Nieba o północy”, to który z utworów sprawił ci największa frajdę lub wzbudził w tobie największe emocje?

Trudne pytanie. Muzyka w tym filmie jest trochę dwubiegunowa. W moim odbiorze jest na początku najbardziej nieludzka i komputerowa, by zaraz stać się jak najbardziej ludzką, czyli taką romantyczną i retro. Porzuca ten cały futuryzm i chwyta nas za serce. Czuć w niej wojnę zimna komputerowego i ludzkiego ciepła. I muszę przyznać, że to właśnie te romantyczne kawałki mnie kompletnie rozwaliły na miliony cząstek. Zwłaszcza kawałki „Augustine’s and Iris” i „To K23”.

Na koniec zostawiłem sobie takie pytanie typu prawy sierpowy dotyczące twórczości Alexandre’a Desplata. Co ma lepszą muzykę: „Kształt wody” czy „Grand Budapest Hotel”?

Odpowiem tak samo jak Enzo Ferrari, gdy pytano go ulubione auto, które stworzył. „Następne”, bo to jest najlepsze w tym całym tworzeniu. Moim zdaniem Desplat jeszcze swojego najlepszego utworu nie stworzył i tylko tego trzeba życzyć każdemu artyście. Gdy dostałem tą propozycję, nie byłem przekonany, bo nie dyryguje nie swoją muzyką. Ale potem posłuchałem i zmieniłem zdanie. Oczarowały mnie. Co pokazuje, że nie spoczął na laurach.