To zacznę może od początku, bo początki bywają najważniejsze. Jak to się stało, że zostałeś dziennikarzem radiowym? Od zawsze była to twoja pasja, czy jednak zwrot w tę stronę nastąpił trochę później w twoim życiu?

Przypadek... To zawsze jest przypadek. Zawsze chciałem być aktorem, ale apele szkolne boleśnie zweryfikowały moje marzenie. I dobrze. Okazało się, że nie mam żadnego talentu i gdybym został aktorem, to dzisiaj oglądałbym w kółko ten jeden odcinek „Trudnych Spraw”, w którym wystąpiłem oraz sfrustrowany ściskał coraz mocniej halabardę w jakimś prowincjonalnym teatrze. W Kambodży. Zacząłem pracę na pierwszym roku studiów od prowadzenia programu o grach komputerowych Gamebox w TVP1. Dostałem się do niego, bo potrafiłem powiedzieć więcej o grze, niż „że fajna grafika”. Niewiele więcej, ale jednak.

Gdy mi ten program zdjęli po roku, to przekonany, że już mam doświadczenie medialne i mnie teraz wezmą od razu, gdzie będę chciał. Zataiłem fakt, że nigdy w życiu nie słuchałem żadnego radia i to nie jest moja pasja w ogóle, ale za to bezczelnie napisałem w CV do Radiostacji, że nie mam doświadczenia radiowego (a wymagali) i czekałem na telefon. I wiesz co? Zadzwonił. Mimo, że chcieli też demo głosu, a ja nie wiedziałem, co to „demo głosu”, więc przeczytałem swoje CV do mikrofonu komputerowego za 3 złote, podłączonego do „Rejestratora Dźwięku” Windows. Pięć lat później zapytało o mnie Radio ZET. Powiedziałem „tak”. W tym roku mija 10 lat od tego wydarzenia i choć nie jestem sentymentalny, to tak kocham to radio, że sobie po cichutku, w sercu, świętuję.

Marcin Sońta – jak wygląda praca radiowca?

W tym roku po kilkuletniej przerwie wróciłeś do prowadzenia porannej audycji „Dzień dobry bardzo” w Radiu Zet. Wcześniej byłeś jej gospodarzem przez niemal pięć lat. Praca jest specyficzna, bowiem wymaga wstawania o bardzo wczesnych porach. Jak reagował twój organizm, gdy zaczynałeś swoją przygodę z tą audycją?

Idealnie byłoby gdyby można było pójść spać o 23:00, tak żeby wstać o 5:00, a potem zasnąć o 12:00 i wstać o 15:00. Czyli mieć kawałek wieczoru dla siebie i nadrobić to drzemką w dzień i summa summarum spać 9 godzin. Problem w tym, że świat tak nie funkcjonuje. Prędzej czy później się okaże, że musisz iść do dentysty na 13:00, bo nie ma innej godziny, a poza tym wróciłeś do domu z kina o 22:00 i nie możesz zasnąć do 1:00, albo zasnąłeś o 19:00 w urodziny żony i wtedy wszystko się babra. Jesteś śpiący, sfrustrowany, boli głowa, krzyczysz na ludzi, nikt nie rozumie, że „spaaaać!”, płaczesz wewnątrz, fantazjujesz na temat wypełniania wypowiedzenia... Nic, czego nie przeżywa codziennie każdy normalnie pracujący człowiek.

Pociągnę jeszcze ten temat, bo trudno nie uznać cię za znawcę w tej kwestii. Czy wstawanie poranne jest w ogóle dobre dla naszego zdrowia? I masz chwilę, gdy myślisz, że to nie ma sensu i wolałbyś po prostu pospać dalej i wstawać o względnie normalnej porze do pracy?

Monika Olejnik powiedziała mi kiedyś, że poranne wstawanie, właściwe dla piekarzy, kolporterów, radiowców i innych powoduje specjalny rodzaj choroby psychicznej. Rozpracowali to amerykańscy naukowcy i już niektórzy się leczą na to. Podobno jest o tym książka. Nie szukam jej, bo się boję, że się okaże, iż jestem psychicznie chory. Lepiej nie wpisywać w Google „mam katar, co teraz?”, bo któryś z wyników wyszukiwania na pewno zasugeruje, że „teraz to już umrzesz na pewno”. Mimo wszystko warto. Bo poranek to prime time w radiu. Najwięcej ludzi wtedy słucha, więc najwięcej ludzi się wtedy po radiu kręci i najwięcej „mięsa” pojawia się na samej antenie. A skutki uboczne? Skoro większość Polaków ignoruje swoje choroby psychiczne, to też mogę spróbować.

W felietonie dla papierowego „Elle Mana” napisałeś, że najgorzej wstaje się jesienią. Czemu?

Bo jesienią jest ciemno. Zimno. Smutno. Lata ani już, ani jeszcze nie widać. Nadchodzi wieczna zmarzlina. Tłoczysz kawę i czekasz aż dzień pracy minie „esspressowo”, po to żeby się skupić na ciepłym kubku herbaty „z czymś”, kocu i filmie. Ewentualnie ratować się spacerem... Dobrze chociaż, że „w knajpach zaczyna się picie”.

Twoja kariera to rzecz jasna nie tylko radio, ale także pisanie tekstów do m.in. programów Szymona Majewskiego, do „Tańca z Gwiazdami” czy SNL Polska. Nie pomyślałeś nigdy, by zostawić radio i całkowicie poświęcić się pisaniu?

A nie pomyślałeś nigdy o tym, żeby zostawić żonę i całkowicie poświęcić się kochankom? Wojciech Mann powiedział kiedyś, że wziął małżeństwo z radiem i romansuje z telewizją. I to jest sedno sprawy. Telewizja jest pociągająca, uwodzi i daje dużo satysfakcji, ale bywa niewdzięczna i w końcu się od ciebie odwróci. A radio jest dla mnie jak dom. Szybko bym do radia zatęsknił.

Jak w ogóle tworzy się scenariusze do takich miejsc? Trzeba sztywno trzymać się wyznaczonych ram konwencji, czy jednak dostaje się też trochę swobody?

Z założenia trzeba się trzymać wyznaczonych ram konwencji. Ale jak w każdej dziecinie prawdziwy sukces zaczyna się, jak przestajesz się w mieścić w tych ramach. Jak przeciągasz granice, jak przeginasz, jak piszesz „bardziej”, niż ktokolwiek się po tobie spodziewał. Oczywiście nie możesz być od razu Picassem słowa, bo się skończy na płaczu, że „przecież wyprzedziłeś swoje czasy, a widz cię nie zrozumiał, bla bla, telewizja to syf”. Natomiast jeśli znajdziesz ten złoty środek, który pozwala ci wzbić się ponad przeciętność, a widzowie pójdą za tobą, to czeka cię piękna podróż. Nie mówię, że ja tam jestem... Mówię, jak sobie to wyobrażam.

Programy rozrywkowe to nie wszystko w twoim resume. Napisałeś wraz z Szymonem Majewskim i Łukaszem Sychowiczem monolog „CHAMLET” dla Michała Zielińskiego. Chciałbyś zrobić coś podobnego w przyszłości? Co najlepiej wspominasz z tego doświadczenia?

„Chamlet” to przede wszystkim hołd dla talentu Michała Zielińskiego. To najzdolniejszy w Polsce parodysta. Pamiętam, jak w polskiej wersji Muppetów dubbingował zarówno Kermita, jak i świnkę Piggy. Zaprosiłem więc do radia oboje, a Michał ich głosami sam się ze sobą pokłócił... Myślałem, że się na siebie obrazi. Michał to dosłownie „everyman” - potrafi sparodiować każdego. Z nim, a także Łukaszem i Szymonem pracujemy razem od czasu Szymon Majewski Show i bardzo sobie ich cenię. Są jak bracia... Zakonni. Pomagają mi osiągnąć zen w tym trudnym świecie.

Gdy współpracują ze sobą trzy silne osobowości, to jak wygląda podział pracy przy pisaniu takiego monologu? Mieliście jakieś konflikty odnośnie tego, co ma być w nim zawarte? Któryś z was był bardziej dominującą stroną, czy jednak wszystko układało się harmonijnie?

Harmonia to podstawa w naszych relacjach. Rzadko kiedy się kłócimy, a każdy z nas bardzo wsłuchuje się w uwagi pozostałych. To dlatego, że pracujemy razem już przeszło dekadę, ufamy sobie i nie tracimy czasu na udowadnianie sobie, kto ma dłuższy samochód. Poza tym cel był słuszny – napisać Chamleta – a tego nie zrobił nikt od czasów Williama Shakespeare'a. I powiem ci, że widok Pani Krystyny Jandy, śmiejącej się z moich tekstów, to - w dużym skrócie - spełnienie.

Wszystkie twoje aktywności charakteryzuje jedna rzecz – poczucie humoru. Choć nie jesteś stand-uperem czy kimś w tym rodzaju, to jednak rozbawianie ludzi to bardzo istotna część twojego stylu. Jak udaje ci się zachować świeżość po tylu latach?

Żeby zachować świeżość, trzeba odpoczywać. Jeżeli 80 procent czasu poświęcasz na tworzenie, to cię w naturalny sposób drenuje. Więc musisz przynajmniej te pozostałe 20 procent poświęcić na czytanie, oglądanie, słuchanie, podróże i wtedy się napełniasz, a więc możesz się znowu produkować na wesoło. Uwielbiam, jak rozmawiam z klientem, a oni proszą żeby coś napisać „na wesoło”. Wtedy dla żartu dopytuje „Aha, czyli tak z humorkiem?”. Nie umiem napisać nic na poważnie, więc jak się robi nieśmiesznie, to się wycofuje, ale kiedyś dam czadu na poważnie. Napiszę „na wesoło” swój ostatni list i poproszę, żeby ktoś z mojej rodziny przeczytał go na moim pogrzebie. Będzie śmiech przez łzy. To będzie moje opus magnum.

Czy jest coś, o czym Marcin Sońta szczególnie marzy, ale wciąż tego nie zrobił?

W tym roku byłem w USA. Oświadczyłem się w Nowym Jorku, wziąłem ślub w Las Vegas i spędziłem miesiąc miodowy w Los Angeles, więc daj mi chwilę pomyśleć.

Tekst ukazał się w magazynie ELLE MAN nr 2/2019.