Zarządza Pan największą instytucją kulturalną w kraju. Dzień wypełniają zapewne dość dokładnie sprawy administracyjne, spotkania, narady, spektakle, koncerty... Pan w ogóle sypia, Panie dyrektorze?

Waldemar Dąbrowski: Często jadąc do pracy w poniedziałek, mijam ludzi, po których widać, że mieli weekend. Chyba im trochę zazdroszczę. Dla mnie tydzień pracy nie kończy się w piątek – on się w ogóle nie kończy.

To jak opieka nad małym dzieckiem, przy którym czuwa się dzień i noc...

Nigdy o tym w ten sposób nie myślałem, ale to trafne porównanie... Kluczowe staje się umiejętne gospodarowanie energią. Trudno do takiego trybu pracy jak mój przykładać jednostkę miary w postaci doby. Zapewne nie jestem odosobniony w refleksji, że dobrze byłoby, gdyby miała kilka godzin więcej... Ale u mnie nawet porą doby (i tak ograniczoną) przeznaczoną na sen zawładnęło życie zawodowe. Bardzo często budzę się w nocy i myślę o sprawach, które wymagają analizy. Czasem – na szczęście z rzadka – bywa to bolesne: wtedy, gdy analizuję niepowodzenia. Ludzie nie zdają sobie sprawy, pod jaką wielką presją jestem – ja i moi najbliżsi współpracownicy. To na nas spoczywa odpowiedzialność za satysfakcję i pozytywne przeżycie każdego widza z osobna. Odpowiadam za doświadczenie zetknięcia ze sztuką bardzo różnych odbiorców.

ZOBACZ: Marcin Gortat w ELLE MAN: co się dzieje, kiedy telefon już nie dzwoni [WYWIAD]

A radość z sukcesów?

Karmię się tą radością. To energia, która fantastycznie motywuje do ciężkiej codziennej pracy – choć zawsze postrzegałem ją raczej jako moje życie. Ona bowiem je determinuje i istotnie wpływa na wszystkie jego aspekty. I tak jest dobrze – zresztą w tym zawodzie, w tej przestrzeni działalności nie może po prostu być inaczej. Papież Jan Paweł II w liście do artystów napisał, że społeczną część swojego pontyfikatu wywiódł z norwidowskiej zasady radości pracy – ona bowiem wyznacza najlepszą drogę do spełnienia godności człowieka. To wielka myśl, bardzo mi bliska. Praca jako źródło godności.

Brakuje nam tej godności...

Okazujemy sobie nawzajem zbyt mało szacunku. Każda praca i każdy wysiłek podejmowany przez jednostkę i przez zbiorowość zasługuje na szacunek. Wzajemne docenianie siebie jest sensem wspólnego istnienia. W teatrze pracuje 1050 osób na etacie plus jest kilkaset współpracujących z nami na stałe. Nie mam oczywiście bezpośredniej relacji z każdym, ale staram się poznawać pracowników. Teatr to taka metafora społeczeństwa. Mamy tu wszystkie stany. Od techników o najwyższych kwalifikacjach zawodowych często naznaczonych talentem artystycznym, przez pracowników administracji, niezwykle ważnych w każdej organizacji, bo to oni stabilizują rzeczywistość, aż po artystów, którzy, rzecz oczywista, są w centrum uwagi, a więc śpiewacy soliści i zespoły: Chóru, Baletu – który w ramach organizmu Teatru Wielkiego jest odrębnym bytem, rządzącym się swoimi regułami – i wreszcie Orkiestry, o silnej wewnętrznej hierarchii, niemalże paramilitarnej z feldmarszałkiem – dyrygentem, i generałami – kierownikami sekcji... I wszyscy są doskonali; nie może być inaczej w orkiestrze pierwszej sceny muzycznej kraju: tu nawet ostatni pulpit wymaga ogromnych kwalifikacji artystycznych. Oczywiście wielu śpiewaków, jak również reżyserów, scenografów, poetów, malarzy, ludzi kina angażujemy do konkretnych produkcji, ale i oni na pewien czas stają się integralną częścią naszej wielkiej teatralnej społeczności. Musimy sobie uświadomić, że dzisiejsze scenografie są często efektem kreacji wizualnych, sterowanych skomplikowanym programem komputerowym, stajemy więc przed coraz to nowymi wyzwaniami technologicznymi. A jednocześnie nie wolno tracić z oczu tego, co najważniejsze – i najbardziej ulotne: teatr to oderwanie się od ziemi i zawieszenie na granicy między patosem a głębszym sensem rozumienia świata.

Stąd ta odpowiedzialność za przeżycia widza, uczucia, poczucie sensu...

Tak, za katharsis każdego z nas. Kawałek tego teatralnego, operowego czy baletowego świata zabiera się ze sobą do domu i wówczas – tak powinno być – ten osobisty świat staje się lepszy. Kierowanie tak ogromnym przedsięwzięciem jak Teatr Wielki – Opera Narodowa, czyli prowadzenie niezwykłych talentów, które Bóg daje tylko nielicznym, polega na znalezieniu punktu równowagi między sztuką starą a nową. Między sensem bycia Europejczykiem, szacunkiem dla odmienności kultur a przywiązaniem do własnych korzeni. Trudno lepiej to wyrazić niż przez muzykę Moniuszki (tak!), Paderewskiego, Szymanowskiego, Chopina, Pendereckiego... W moim gabinecie wisi obraz Edwarda Dwurnika – zresztą bardzo odmienny od większości jego prac. Namalował go z fascynacji Pollockiem. Pokazuje podświadomość artysty, który działa poza kontrolą rozumu. To najważniejszy obraz, jaki tu powiesiłem. Jest on metaforą Teatru Operowego tydzień przed premierą. Barwne plamy, dynamiczne linie przecinające się pozornie bez ładu i tworzące niezwykle energetyczną kompozycję... Szaleństwo pragnień, aspiracji, kolorów, sensów, ułożenia porządków, z których rodzi się sztuka.