– Możliwe, że każde małe miasteczko jest inne. Ja miałam chyba wyjątkowego pecha. Miejsce, w którym się urodziłam, bardzo wyraźnie rozminęło się z moim marzeniem o tym, gdzie chciałabym dorastać – mówi Dorota Kotas, pisarka. – Poza przynależnością do scholi i oazy nie miało mi nic do zaoferowania. Wzrastałam w niezbyt zamożnym domu na końcu świata, wychowywana przez ojca myśliwego i nieco zdewociałą matkę. Nie miałam zbyt dużego wyboru w doborze koleżanek – spędzałam czas z tymi, które mieszkały najbliżej. Moje miasto nie było też najlepiej skomunikowane. Jako młoda osoba LGBT+ czułam się w nim mocno wyobcowana i zastraszona. Odbudowywanie siebie kosztowało mnie później wiele pracy. Dorota Kotas, autorka głośnego debiutu „Pustostany” i drugiej, autobiograficznej książki „Cukry”, w której opisała swoją młodość w Garwolinie, nie ma najlepszych doświadczeń związanych z miejscem pochodzenia. I nie jest w tym chyba odosobniona. 

Z drugiej strony sprawa się dziś nieco komplikuje. Wysyp książek o ludowej historii Polski i innych dzieł kultury mierzących się z tematem wiejskich korzeni większości Polaków pokazuje nowy trend w myśleniu o tożsamości. Mianowicie taki, który próbuje uświadomić, że słynna kiedyś piosenka Elektrycznych Gitar „Jestem z miasta” w większości polskich ust brzmiałaby jednak fałszywie. I że może pora przestać to ukrywać. Przez lata narracja była jasna – jeśli pochodzisz z prowincji, to słuchasz disco polo, źle się ubierasz i ogólnie słoma ci z butów wystaje. W teatrze byłaś raz w życiu na wycieczce autokarowej i na pewno nic nie zrozumiesz ze sztuki współczesnej (której nikt nie rozumie), a zamiast gnocchi czy szparagów zapiekanych pod sosem beszamelowym jesz nadal żałosną golonkę. Na blogu „Zachwyty i narzekania” padają pytania, jakie wszyscy powinniśmy sobie zadać: „Czy zdarza ci się mówić: »Ale wieśniak«, »Co za burak«, »Ale wiocha«? Nawet jeśli nie, to na pewno słyszeliście takie sformułowania nieraz. A ile razy słyszeliście: »Jestem ze wsi«? Dlaczego tak wielu ludzi wytyka innym wiejskie pochodzenie i traktuje to jako obelgę?”.

Marzenie o ucieczce
No właśnie, dlaczego? Czy prowincjonalne korzenie to nadal stygmat, powód do wstydu? A może dziś potrafimy już być z nich dumni, a przynajmniej je zaakceptować? Niektórzy nadal są sceptycznie nastawieni do tego ostatniego pomysłu. – To chyba wielkomiejska fantazja: ludzie z małych miejscowości, którzy mówią o swoim pochodzeniu z dumą – uważa Marta Szarejko, reporterka, która próbowała zbadać temat dorastania w małej miejscowości i jego konsekwencji w książce „Zaduch”. Większość jej bohaterów opowiada o kompleksach i chęci wyrwania się z rodzinnych stron. O schodach, które muszą pokonać, żeby stać się pełnoprawnymi mieszkańcami Warszawy, np. w ekspresowym tempie zaliczyć wszystkie spektakle w Teatrze Rozmaitości, przeczytać kolejne tomy Knausgårda, pilnować, by w rozmowie nie użyć jakiegoś elementu gwary, nauczyć się small talku... Czyli zrobić wszystko to, co dla pochodzących z inteligenckich domów warszawiaków jest oczywistością. Zresztą podobne problemy miała i sama Szarejko, autorka kilku książek, ostatnio tej zatytułowanej „Stany ostre. Jak psychiatrzy leczą nasze dzieci”. – Urodziłam się w małej, przygranicznej miejscowości, z której jako nastolatka bardzo chciałam uciec. Interesowały mnie literatura, kino i teatr, czyli coś, do czego nie miałam dostępu. Pochodzenie dało mi jasny i konkretny pomysł na to, co powinnam robić zawodowo, i determinację, żeby rzeczywiście się tym zająć – opowiada. 
Dorota Kotas też marzyła o ucieczce z rodzinnej miejscowości. – Kilkanaście lat życia spędziłam w samotności na ponurym zamartwianiu się swoją przyszłością. Nie jestem z tego dumna – mówi. – Wolałabym mieć szczęśliwe i bezpieczne dzieciństwo, a później przynajmniej umiarkowanie depresyjną młodość bez ciągłych myśli o tym, że jedyne, co mnie czeka, to pakowanie kremów na linii produkcyjnej w największej garwolińskiej fabryce, w której pracuje dwie trzecie mieszkańców, a ja – o dziwo – ciągle jeszcze nie. Panicznie boi się konieczności powrotu do Garwolina.

Apetyt na komosę

Czy rodząc się w małej miejscowości, pragniemy wyrwać się do lepszego świata? Nawet mimo że cywilizacyjny dystans między miastem a wsią został skrócony?  – Prowincjonalne pochodzenie ma coraz mniejsze znaczenie – przyznaje dr Krzysztof Wasielewski z Instytutu Socjologii Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu. – Wynika to z przemian infrastrukturalnych, społecznych i globalizacji. Nieco uogólniając, oglądamy podobne rzeczy, uczymy się podobnych treści, korzystamy z podobnych sprzętów. Różnice w jakości edukacji między wsią a miastem ulegają zmniejszeniu, dostęp do internetu jest łatwiejszy. To sprawia, że proces socjalizacji przebiega w zbliżony sposób – uważa. Wtóruje mu dr hab. Paulina Pustułka, socjolożka z Uniwersytetu SWPS. – Style życia różnych klas, warstw czy grup społecznych w Polsce raczej się do siebie upodabniają – twierdzi. I dodaje, że to, czy prowincjonalne korzenie będą po przeprowadzce problemem, zależy od środowiska, do którego trafimy. – Jeśli w naszym stołecznym miejscu pracy są inne osoby z małych miejscowości czy wsi, to pochodzenie raczej nie będzie mieć większego znaczenia, bo każdy przyjeżdża z innym wachlarzem lokalnych praktyk – tłumaczy. Opowiada o badaniach, które prowadziła w ośrodku Młodzi w Centrum Lab Uniwersytetu SWPS. Koncentrowały się one m.in. na ludziach z miast średniej wielkości, którzy masowo je opuszczali. Okazało się, że część z nich w ogóle nie przywiązywała wagi do korzeni. Problem uwidaczniał się jedynie wtedy, gdy ich kariery kłóciły się z tym, jak postrzegali obyczajowość i mentalność w swoich rodzinnych stronach.

Większość z nas ma chłopskie korzenie. Nawet zaprzeczająca temu aspirująca klasa średnia z grodzonych osiedli.

Prawda jest taka, że większość z nas jest, jak to mówią, z chłopa. Szacunki pokazują, że przed wojną ludność rolnicza i wiejska stanowiła około 70 proc. społeczeństwa. Ta inteligencko-szlachecka, z którą większość z nas chciałaby się utożsamiać, około sześciu procent. Może zamiast zbiorowego wypierania korzeni lepiej spróbować zmienić narrację? I to się na szczęście dzieje, bo – jak mówi dr Krzysztof Wasielewski – można dostrzec pielęgnowanie tożsamości lokalnej i wszelkiej maści tradycje. Dość wspomnieć coroczny Festiwal Kultury Pogranicza „Folkowisko” w Gorajcu na Podkarpaciu i kampanię „Jestem ze wsi”. Pisarze, opowiadając historie swojego prowincjonalnego dzieciństwa, pokazują, że to nie tylko trud, znój i wstyd, lecz także magiczny mikrokosmos. Takie są choćby „Guguły” Wioletty Grzegorzewskiej, przesiąknięte klimatem Jury Krakowsko-Częstochowskiej. W teatrze z problemem wypieranych chłopskich korzeni mierzył się duet Strzępka-Demirski w spektaklu „W imię Jakuba S.”. Przywołując postać przywódcy rabacji galicyjskiej, Jakuba Szeli, twórcy pytali o to, czy oficjalna, szkolna wersja tej postaci – prymitywnego mordercy szlachty (czyli tej właściwej Polski) – jest zasadna. „Przecież dzisiejsza klasa średnia i ci, którzy do niej aspirują, to potomkowie Jakuba Szeli” – mogliśmy przeczytać w zapowiedzi spektaklu warszawskiego Teatru Dramatycznego. 

Ta aspiracja wyraża się dziś przez gust kulinarny (komosa ryżowa i wszystko, co jest ostatnim krzykiem wegemody), mieszkaniowy (grodzone osiedla) czy wnętrzarski (ustandaryzowane mieszkania, których design jest ściągnięty z katalogów). Tak naprawdę „potomkowie Jakuba Szeli” od podstaw uczą się nowego stylu życia. Nie mają bowiem poprzedników stanowiących wzór do naśladowania. Dlatego cieszy fakt, że coraz więcej osób, które same są dziś klasą średnią, z dumą mówi o swoich korzeniach, podkreślając, jak bardzo są dla nich ważne. Artysta Daniel Rycharski, którego historia zainspirowała twórców filmu „Wszystkie nasze strachy” (Złote Lwy na ostatnim festiwalu w Gdyni), mieszka i tworzy w rodzinnym Kurówku. Określa siebie jako mediatora, przerzucającego pomost między wsią a miastem, choć to tylko jedno z jego artystycznych wcieleń. Autorka wspomnianego bloga „Zachwyty i narzekania” pisze: „Wychowanie na wsi sprawiło, że jestem samodzielna (większość czasu spędzałam z rówieśnikami, bez dorosłych), umiem rozpalić ognisko i tak naprawdę uspokajam się jedynie na łonie przyrody. (...) Być może nie miałam możliwości korzystać z instytucji kultury tak często jak moi miejscy rówieśnicy, ale zawsze czytałam bardzo dużo książek i zdobyłam wyższe wykształcenie. Bez kompleksów. Może nie jeździłam tramwajem w wieku trzech lat, ale od dzieciństwa spędzałam dużo czasu w ogrodzie, na polach, łąkach, na drzewach i w lesie, a nie na wybetonowanych parkowych alejkach. Może i sąsiedzi chcieli wiedzieć o mnie wszystko, ale przynajmniej sąsiadka z góry nie zalewała mi mieszkania”.

Wszyscy jesteśmy z czarnolasu
Socjologowie proponują, żeby na nowo przedyskutować nasz chłopski rodowód i dostrzec płynące z niego zalety. Podkreślić cnoty ludowe, takie jak pracowitość czy zaradność. Tyle że – jak zauważają – do tego potrzebna jest zmiana programu edukacji. Więcej rozmów o trwającej kilka wieków pańszczyźnie, mniej o królach, arystokracji  i szlacheckim dworze. O tym, jak otworzyć drzwi, które wiodą do konfrontacji z chłopskim rodowodem, mówił niedawno na łamach „Newsweeka” Michał Rauszer, autor książki „Bękarty pańszczyzny. Historia buntów chłopskich”: „Temat trzeba wprowadzić do szkół, musi go przejąć popkultura, warto uświadomić ludziom, że tradycja chłopska ma coś do zaproponowania cennego również w XXI wieku, jak zero waste w wersji ludowej”. I tłumaczył, o co chodzi z tym zero waste. Modny trend można traktować jako spuściznę po wiejskiej oszczędności i gospodarności. Zapatrzeni w zachodnich trendsetterów zapominamy, że nasze babki wykorzystywały każdą resztkę jedzenia, a mamy, zamiast wyrzucać opakowanie po jogurcie, robiły z niego doniczkę. „Wsi spokojna, wsi wesoła!/który głos twej chwale zdoła!” – wszyscy za to jesteśmy Kochanowskimi, gdy tylko mowa nie o pochodzeniu, ale o przeprowadzce czy powrocie na wieś. Agroturystyka wśród łąk, sery własnej roboty, miód z pasieki – to wręcz towarzyska nobilitacja. Doktor hab. Paulina Pustułka przytacza dane z 2020 roku, kiedy to – w świetle statystyk GUS-u – odsetek osób wyprowadzających się na wieś wzrósł o cztery procent. Czy ten proces będzie postępować? To zależy od tego, na ile zmiany praktyk zapoczątkowane przez pandemię (w tym praca zdalna) będą się utrzymywać, tłumaczy socjolożka. – W sytuacji, gdy nie musimy nigdzie dojeżdżać, potrzebujemy więcej przestrzeni domowej czy ogrodu, przystępniejsze ceny nieruchomości na tzw. prowincji mogą popychać nas do wyjazdów – przekonuje. Dobrze by było, gdybyśmy umieli wracać na prowincję również w bardziej metaforycznym wymiarze. I jeśli już nie sposób naszych korzeni pokochać, to może dałoby się je choć zaakceptować. Jak Marta Szarejko, która mówi: – Pochodzenie nie jest czymś, co od nas zależy. Dlatego to żadna duma. Ale też żaden wstyd.